TADEUSZ STĘPNIEWSKI

Dnia 14 stycznia 1947 roku w Warszawie sędzia, delegowana do Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce Janina Skoczyńska, przesłuchała niżej wymienionego w charakterze świadka. Po uprzedzeniu o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań, świadek zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Tadeusz Jan Stępniewski
Data urodzenia 22 czerwca 1905 r.
Wyznanie rzymskokatolickie
Narodowość i przynależność państwowa polska
Stan cywilny żonaty
Miejsce zamieszkania Warszawa, ul. Marszałkowska 81 m. 14
Wykształcenie wyższe
Zawód lekarz

W okresie powstania warszawskiego byłem kierownikiem punktu sanitarnego AK na kolonii lotniczej na Mokotowie. Rejon ten obejmował obszar od Królikarni po ul. Bukowińską i do 24 września 1944 roku znajdował się w rękach polskich. W dniu 3 lub 4 sierpnia od strony kolejki [grójeckiej] został dokonany wypad niemiecki do jednego z domów przy ul. Bukowińskiej, zamieszkałego wyłącznie przez ludność cywilną stale tam przebywającą lub zamieszkałą przygodnie. Ja znajdowałem się wówczas przy ul. Ikara, skąd dobrze słyszałem dochodzące w czasie tego wypadu niemieckiego strzały, krzyki i jęki. Na drugi dzień udałem się do tego domu przy ul. Bukowińskiej, wiedząc o tym, że Niemców już tam nie ma. Na podwórzu zastałem 13 równo poukładanych trupów, 12 mężczyzn i jedną kobietę. Stwierdziłem, że ludzie ci zabici byli strzałami w głowę dawanymi od przodu lub od tyłu. W suterenie domu znalazłem tramwajarza, nazwiska jego nie znam, był on ranny w nogę.

Tramwajarz ten opowiedział mi, co następuje: poprzedniego dnia po południu wpadła do domu przy ul. Bukowińskiej pewna liczba Niemców, podobno lotników, w niebieskich mundurach. Wchodzili do mieszkań, wyciągając wszystkich mężczyzn, kobiety i dzieci. Kobiety i dzieci zabrali, mężczyzn zgromadzili na podwórzu, ustawiając ich po trzech i rozstrzeliwując. On sam również miał być rozstrzelany, ocalał w ten sposób, że otrzymał tylko postrzał w nogę, upadł na ziemię i został przykryty innymi ciałami. Po odejściu Niemców z najwyższym wysiłkiem zdołał wydostać się spod zakrywających go zwłok i schronić do sutereny.

Zwłoki trzynastu osób pochowaliśmy na tym samym podwórzu, przy czym identyfikacją ich zajmował się p. Rudnicki, komendant bloku obrony przeciwlotniczej, obecnie zamieszkały w Katowicach. Rannego tramwajarza przenieśliśmy do Szpitala Elżbietanek. Trzynaście rozstrzelanych osób było wyłącznie ludnością cywilną.

24 września 1944 roku Niemcy przypuścili atak na kolonię lotniczą od dołu i od strony Służewca. Po godzinnym ataku kolonia została zajęta. W czasie jego trwania zniosłem wszystkich rannych pozostających w szpitalu przy ul. Idzikowskiego do piwnicy. Rannych było 10 osób, przy czym dwie spośród nich zupełnie nie mogły chodzić.

W pewnym momencie drzwi piwnicy otworzyły się, stanął w nich żołnierz niemiecki z granatem w ręku i krzyknął: Raus! Wyszliśmy wszyscy. Ja razem z sanitariuszką niosłem nosze z ciężko rannym, jakiś robotnik niósł na rękach drugiego rannego, który nie mógł chodzić, pozostali szli sami. W naszej grupie tylko ja jeden miałem na ramieniu opaskę Czerwonego Krzyża, pozostali żadnych odznak nie mieli.

Zgodnie z otrzymanym poleceniem szliśmy w stronę kolejki grójeckiej polem, równolegle do Puławskiej. Przez cały czas posuwaliśmy się wśród szpaleru wojska. Przed nami i za nami sunął wąż ludności cywilnej wypędzanej z Warszawy. Doszliśmy w ten sposób do kolonii Służewiec. Przed jednym z domów stała grupa oficerów z dywizji SS „Herman Göring” (mieli na lewym rękawie na czarnej obwódce srebrny napis „SS Herman Göring”). Stojący w tej grupie major, dowódca batalionu, wskazując wyraźnie na mnie, kazał mi podejść. Gdy początkowo udawałem, że nie rozumiem, o co chodzi, major posłał żandarma, który mnie przyprowadził do niego. Ów major w języku niemieckim i francuskim zaczął się dopytywać o szereg ulic, gdzie one się znajdują i czy są na nich powstańcy. Pokazywał mi przy tym mapę, na której był tylko projekt tych ulic. Wyjaśniłem mu, że takich ulic w rzeczywistości nie ma. Po chwili podszedł do nas oficer niemiecki, lekarz, i zapytał mnie: – Sind Sie ein Banditenarzt?, na co odpowiedziałem: – Nein, ich bin ein Arzt.

Gdy lekarz ów, wskazując na mnie, jeszcze raz powiedział Banditenarzt, major – pokazując mnie jednemu z żandarmów – powiedział: – Erschiessen. Odstawiono mnie na bok. Następnie z grupy przechodzących ciągle koło nas ludzi zaczęto wybierać poszczególnych mężczyzn. Odstawiono w ten sposób razem ze mną 10 osób. Przeprowadzono nas następnie na drugą stronę ulicy. Jeden z żandarmów podał nam kilka łopat i kazał kopać: – Graben.

Widocznie zmieniono jednak zamiar rozstrzelania nas w tym miejscu, gdyż odebrano nam łopaty i poprowadzono w stronę miasta, na ul. Bukowińską. Prowadziło nas trzech żandarmów, którzy po drodze zaopatrzyli się w granaty. Do tych trzech dołączył się jeszcze jeden, mówiący po polsku.

Gdy doprowadzono nas na podwórko jednego z małych domków przy ul. Bukowińskiej, żandarm mówiący po polsku oświadczył: „– Teraz się napijemy, a później dostaniecie w czapę”. Istotnie, wszyscy eskortujący nas żandarmi udali się do domu, odpinając po drodze manierki, my zaś zostaliśmy na podwórzu sami, prawie nie pilnowani.

Po pewnej chwili na podwórko wpadła grupa około stu robotników z łopatami. Jak się potem okazało, byli to robotnicy z Pruszkowa przyprowadzeni z łopatami do kopania okopów. Kierownik grupy robotników dowiedziawszy się ode mnie, że czekamy na rozstrzelanie, zamienił parę słów z żandarmem, który ich przyprowadził, po czym rzucił nam kilka łopat. Zmieszaliśmy się razem z robotnikami i wyszliśmy na ul. Puławską. Tam ukazały się zaraz czołgi, które zaczęły nas pędzić w stronę Warszawy i powstańców. Po drodze kazano nam zasypać rów na ul. Puławskiej, na wysokości ul. Idzikowskiego, po czym pędzono dalej, do barykady przy ul. Woronicza. Żandarmi, którzy nas poprzednio pilnowali, wybiegli w pewnym momencie na ulicę, powstańcy z ul. Woronicza zaczęli do nich strzelać, żandarmi wówczas wycofali się. Gdy w czasie pędzenia nas zauważono, że zamierzamy uciec, zawołano z czołgu, że będą strzelać.

W pewnym momencie, gdy byliśmy na szczycie barykady przy ul. Woronicza, a za nami stały trzy czołgi, od strony alei Niepodległości, na polu, ukazał się jeszcze jeden czołg, który zaczął ostrzeliwać naszą grupę idącą przed czołgiem. Jeden pocisk wybuchł w ogrodzie w Królikarni. Drugi pocisk ranił ciężko mnie. Robotnicy przenieśli mnie najpierw do Królikarni, a potem – ułożywszy na drzwiach – do szpitala na Okęciu, gdzie przebywałem przez parę miesięcy na kuracji.

Na zapytania spotykanych po drodze Niemców robotnicy niosący mnie do szpitala odpowiadali, że niosą trupa robotnika z Pruszkowa. Odpowiadali tak, wiedząc o tym, że rannych Niemcy dobijają. Odzyskując co pewien czas przytomność, usłyszałem raz tego rodzaju wyjaśnienie.

Protokół przeczytałem.