JULIUSZ GOŁĘBIOWSKI

Warszawa, 12 czerwca 1945 r.

Juliusz Gołębiowski
Brwinów, ul. Łowicka 4 albo Pustelnik Garbarnia, M.D. Lipowskiego

Moje przeżycia w Hali Mirowskiej

Było to 7 sierpnia 1944 roku w Warszawie, w pierwszym tygodniu powstania. Znalazłem się przypadkowo wraz z żoną i dzieckiem w schronie Ministerstwa Przemysłu i Handlu przy ul. Elektoralnej 2. W schronie tym przebywało kilkaset osób.

W godzinach popołudniowych tego dnia ulica ta została opanowana przez Niemców. Wkrótce potem dowiedzieliśmy się, że całą ludność z sąsiednich domów wypędzono i uprowadzono w nieznanym kierunku. Natomiast przed bramą naszego domu postawili tylko „wachę”, nie zaglądając do środka. Dopiero około 4.00 rozeszła się wiadomość, że ówNiemiec z „wachy” wszedł do schronu, rzekomo celem wylegitymowania obecnych. Okazało się, że przyszedł tylko się pożywić. Poczęstowano go dobrze wódką i zakąską. Opowiadał przy tym, że jest katolikiem z Bawarii; zapewniał, że nic złego nam się nie stanie, ponieważ przed dwoma dniami ukazał się rozkaz Himmlera, zabraniający zabijania ludności cywilnej. Po paru godzinach przyszedł oznajmić, że na noc zostanie z nami; wyraził przy tym nadzieję, że nic złego mu się nie stanie, a w zamian wyda o nas dobrą opinię oficerom SS, którzy rano mają nas stąd uwolnić. Radość była niezmierna. Poczęto szykować się do nocnego spoczynku. Postanowiliśmy wyznaczyć dyżury dla ochrony naszego „dobrodzieja”, gdyż obawialiśmy się prowokacji. Wszyscy obecni byli jak najlepszej myśli.

Wtem do schronu wbiegł „nasz” Niemiec i w tej samej chwili usłyszeliśmy z korytarza dwa strzały. W drzwiach ukazali się żandarmi z dzikim krzykiem: Alle Männer raus, nur Männer, Frauen nich. W ciągu kilku minut wygarnęli nas wszystkich, a było tam około 150 do 200 mężczyzn. Zapewniali nas, że idziemy na dwie godziny do oczyszczania barykad. Wierzyliśmy tym zapewnieniom, tym bardziej, że starszych i chorych zostawili na miejscu.

Po ustawieniu trójkami poprowadzili nas (ręce wciąż do góry) ul. Elektoralną, Solną do pl. Mirowskiego. U wylotu Solnej zgotowano nam „gorące” przywitanie, okładając kolbami i kijami. Zaraz po przybyciu na plac przystąpiliśmy do sprzątania trupów licznie tam rozsianych.

Następnie wzięto nas do przewracania podwozia spalonego tramwaju (zaznaczyć należy, że zastaliśmy już tam mnóstwo mężczyzn z innych ulic). W czasie przewracania tramwaju przejeżdżał na motocyklu SS-man i potrącił kilku pracujących. Zatrzymał maszynę i zamiast przeprosić, zaczął walić w tłum kolbą, krzycząc: Ihr polnisch Banditen!

Dalszym ciągiem naszej pracy była właściwie dziecinna zabawa. Kazano nam rękami zbierać z wody kawałeczki cegieł i odrzucać je na bok. W tych warunkach przepracowaliśmy około dwóch godzin. Stałym akompaniamentem było bezustanne bicie i nieludzkie krzyki.

– A teraz – powiedzieli – za to, żeście rzetelnie pracowali, pójdziecie sobie. Kazano ustawić się trójkami (try, try – krzyczał jeden ze zbirów), ręce oczywiście do góry. Po kilku minutach odliczono pięć trójek. Ja byłem w drugiej, więc idę na pierwszy ogień. Naszą eskortę stanowiło pięciu żandarmów uzbrojonych w rozpylacze.

Zaprowadzono nas do hali położonej bliżej ul. Chłodnej. Tu postawiono twarzą do ściany obok ustępu, po czym padły salwy z „rozpylaczy”. Ujrzałem już pierwsze ofiary, kiedy padłem na ziemię, udając trupa. Na szczęście kula mnie jeszcze nie trafiła. Jęki niedobitych zagłuszały huki kul.

Po ukończeniu strzelaniny przeliczyli trupy. Zabrakło dwóch. To ojciec ukrył się ze swoim synem 14- czy 15-letnim. Ale oprawcy znaleźli ich i wywlekli na miejsce kaźni. Chłopak zdążył przed śmiercią krzyknąć „Jeszcze Polska nie zginęła!”.

Leżę, nie wiedząc, co dalej począć. Wtem słyszę nowe głosy. To świeża partia przyszłych trupów. Znoszą trupy, przed chwilą wykonanej egzekucji, do dołu, w którym płonie ogromny ogień. Ogień, widocznie podtrzymywany jakimś materiałem łatwopalnym, bo od czasu do czasu wybucha czarny dym, po czym unosi się olbrzymi płomień. Postanowiłem ratować się dalej. Jakoś udało mi się wczołgać do ustępu. Stałem przy drzwiach, to ułatwiło mi dostanie się tam, przy czym sprzyjała noc. Tu znalazłem trochę rupieci, wśród których się ukryłem. Po krótkim czasie przyszedł do mnie jeszcze jeden z pierwszej 15, który wpadł na ten sam pomysł, co ja. Zrobiło się weselej, gdy miałem przy sobie żywego człowieka.

Tymczasem tam robota szła dalej. Nowe salwy. Tych, którzy sprzątali trupy pierwszej 15, likwidowano tuż przy kraterze (tym po bombie, z którego wybuchał płomień). Wpadali od razu do ognia. Po ukończeniu „roboty” w tej hali poszli do drugiej. Leżąc w swej kryjówce słyszeliśmy nowe salwy zagłuszane piskiem dzieci.

Tak przeleżeliśmy do godz. 1.00 – 2.00 w nocy. Pod osłoną dymu i ognia palących się domów przedostaliśmy się na ul. Krochmalną, która była jeszcze w rękach powstańców. Byliśmy złamani. Nie wierzyliśmy własnym oczom, że takie zbrodnie mogą się dziać w XX wieku. Marzyliśmy tylko o tym, żeby jak najprędzej odnaleźć swoje rodziny, a później dożyć tej chwili, kiedy będziemy mogli ujawnić te zbrodnie nowoczesnych Hunów. Zapamiętałem nazwiska dwóch oprawców: Walter i Lipiński.