WŁADYSŁAW PEC

Warszawa, 29 kwietnia 1947 r. Członek Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, [sędzia] Halina Wereńko, przesłuchała niżej wymienionego w charakterze świadka, bez przysięgi. Uprzedzony o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań oraz o treści art. 107 i 115 kpk.

Świadek zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Władysław Pec
Imiona rodziców Michał i Tekla z d. Gmitrzak
Data urodzenia 23 stycznia 1900 r. w Warszawie
Wyznanie rzymskokatolickie
Miejsce zamieszkania Warszawa, ul. Płocka 31
Wykształcenie siedem klas szkoły powszechnej
Zawód kontroler MZK w Warszawie

W czasie powstania warszawskiego mieszkałem przy ul. Płockiej 25.

2 sierpnia 1944 r. bardzo rano na rogu Wolskiej i Płockiej ludność na rozkaz powstańców wzniosła dużą barykadę. Już około godz. 11.00 wyjechały czołgi niemieckie z ul. Bema, atakując barykadę. Następnie obsługa czołgów w ubraniach lotniczych wypędziła wszystkich mężczyzn z dużego narożnego domu przy Płockiej i Wolskiej i pogoniła ich do rozbierania tej barykady, a później do dalszych barykad przy ul. Chłodnej i Żelaznej. W grupie tej był zabrany Teofil Dleopolczyk (zam. w Warszawie, ul. Płocka 31).

3 sierpnia rano wpadły na Płocką oddziały żandarmerii i Kałmuków. Z domów numer 23, 25 i 31 wypędziły mężczyzn, zabierając ich do rozbierania barykad, kobiety z dziećmi pogoniły do kościoła św. Wojciecha.

Nie wszyscy wtedy wyszli, ja np. zdołałem się ukryć. Kobiety w kościele nie były strzeżone i przeważnie powróciły do domów wieczorem. Na ul. Płockiej zajął pozycję oddział Wehrmachtu, który pozostał do 4 sierpnia do godz. 10.00. Przed odejściem żołnierze wypędzali ludzi do kościoła św. Wojciecha, lecz nie robili tego energicznie.

O godz. 10.00 oddziały Wehrmachtu wycofały się, a na Płocką wkroczyły ponownie oddziały żandarmerii i Kałmuków. Dały się słyszeć wszędzie wołania „raus”, po czym serie z rozpylaczy. Ja, przebywając w piwnicy domu przy Płockiej 25 i orientując się, iż w domach numer 25, 23 i 31 odbywają się masowe egzekucje, zdołałem uciec do fabryki makaronów przy Wolskiej 60 dzięki temu, iż przylegała do naszego domu. W piwnicy fabryki zastałem zwarty tłum ludności cywilnej, w większości kobiet z dziećmi.

5 sierpnia około godz. 12.00 Niemcy podpalili fabrykę makaronów, w piwnicy zaczęło robić się zbyt gorąco, ludność cywilna wyszła w liczbie 57 mężczyzn i nieco więcej kobiet z dziećmi. Ja i dziesięciu mężczyzn ukryliśmy się jeszcze, po chwili jednak żandarmi przeszukujący piwnicę wykryli nas przy pomocy psa i wyciągnęli na podwórze.

Zobaczyłem stojący na środku podwórza tłum, do którego Niemcy myszkujący po terenie doprowadzali schwytanych kryjących się ludzi. Koło bramy stał na nóżkach karabin maszynowy. Dowodzący oddziałem oficer żandarmerii kazał rozdzielić mężczyzn i kobiety. Nadszedł starszy rangą oficer żandarmerii i przez dziesięć minut naradzał się z oficerem dowodzącym grupą, poczym kazano kobietom wyjść na ul. Wolską i iść do kościoła św. Wojciecha.

Moja żona, która na rozkaz Wehrmachtu wyszła 4 sierpnia przed godz. 10.30 do kościoła św. Wojciecha (dzięki czemu ocalała), przebywała tam w tym czasie. Wiem od niej, iż grupa kobiet z fabryki makaronów do kościoła nie dotarła i nikt z tej grupy dotąd się nie odnalazł.

Od Polaków zatrudnionych przez gestapo przy paleniu zwłok na Woli dowiedziałem się, iż grupa kobiet i dzieci z fabryki makaronów (ponad 60 osób) została rozstrzelana tego samego dnia naprzeciwko kościoła św. Wojciecha na placu, w miejscu, gdzie obecnie stoi krzyż.

Po odejściu kobiet z podwórza nam, mężczyznom, kazano stanąć pod parkanem murowanym z rękoma podniesionymi w górę, potem nastąpiły salwy z karabinu maszynowego. Strzelający celował w głowę.

Otrzymałem postrzał w prawą rękę w okolicy kostki. (Świadek okazał, iż na prawej ręce od strony dłoni [na] długości około 15 cm ma bliznę szerokości do 5 cm). Zalała mnie krew z podniesionej ręki i upadłem. Gdy salwy i jęki ucichły, usłyszałem pojedyncze strzały. Żandarmi chodzili między trupami, trącali leżących nogą, sprawdzając, kto jeszcze żyje, poczym dobijali pojedynczymi strzałami.

Plac był otoczony żandarmami, egzekucji dokonywało około pięciu żandarmów, z których jeden obsługiwał karabin maszynowy.

Po pewnym czasie, leżąc z twarzą zakrytą okrwawioną ręką, usłyszałem gwar od strony ulicy, potem salwy, jęki, błagania o litość i pojedyncze strzały. Zorientowałem się, iż przybyła nowa grupa do rozstrzelania.

Potem przyprowadzono jeszcze pięć razy grupy do rozstrzelania; przywaliły mnie dwa trupy. Egzekucja trwała do godz. 18.00, z przerwami na dobijanie i doprowadzanie coraz nowych grup.

Leżąc przykryty własną ręką i trupami, nie zorientowałem się, skąd przyprowadzano nowe ofiary. Z ilości strzałów sądzę, iż doprowadzano za każdym razem nie mniej niż 25 osób.

Leżałem pod trupami bez ruchu (bojąc się dobicia) aż do godz. 12.00 w nocy. Potem, ze względu na to, iż panowała cisza, wyczołgałem się z fabryki makaronów do domu przy ul. Płockiej 25, który stał w płomieniach. Czołgając się, widziałem, iż w miejscu egzekucji są tylko zwłoki mężczyzn.

Razem ze mną ocalał wtedy młody chłopak, Szymański, który obecnie mieszka gdzieś na Woli. Szymański nie był ranny, ocalił go niski wzrost, ponieważ żandarm mierzył w głowę. Nazajutrz zobaczyłem na podwórzu naszego domu leżące cztery czy pięć zwłok lokatorów domu. Pozostali zostali rozstrzelani na placu przed budynkiem numer 23 razem z jego lokatorami.

6 i 7 sierpnia 1944 r. kolumna robotników z ul. Sokołowskiej uprzątała zwłoki z Płockiej i z fabryki makaronów, paląc je na terenie fabryki.

Potem słyszałem, iż z tego terenu znieśli około cztery tysiące zwłok.

Ukrywałem się z kilku mężczyznami (którym udało się uniknąć egzekucji) na Płockiej aż do 12 września, kiedy z powodu braku wody byliśmy zmuszeni wyjść na ulicę. Wtedy ujęli nas Niemcy i odprowadzili do kościoła św. Wojciecha, skąd odesłano nas do obozu przejściowego w Pruszkowie.