STANISŁAW KONOPKA

Warszawa, 10 października 1946 r. P.o. sędzia śledczy Halina Wereńko, delegowana do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Warszawie, przesłuchała w charakterze świadka b. więźnia obozu koncentracyjnego w Gross-Rosen dr. Stanisława Konopkę, nr obozowy 27872, który po uprzedzeniu o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Stanisław Józef Konopka
Data urodzenia 24 maja 1896 r. w Pilznie, woj. krakowskie
Wyznanie rzymskokatolickie
Narodowość i przynależność państwowa polska
Stan cywilny żonaty
Miejsce zamieszkania Warszawa, ul. Kujawska 3 m. 39
Wykształcenie doktor medycyny
Zawód lekarz

W nocy z 9 na 10 stycznia 1943 roku zostałem zabrany z domu w Warszawie przez żandarmerię niemiecką i odstawiony do więzienia na Pawiaku. Dotąd nie znam powodu mego aresztowania. Wiem tylko, że tej nocy w Warszawie miały miejsce masowe areszty jako represje za zabicie kilku Niemców, oraz że w czasie przesłuchania pytano mnie, czy należałem do organizacji Polski Podziemnej. Po dziesięciu dniach wyjechałem w transporcie do obozu w Majdanku, tu pozostałem aż do likwidacji tego obozu w kwietniu 1944, po czym jednym z ostatnich transportów zostałem wysłany do obozu koncentracyjnego w Gross-Rosen. Tam przebywałem do 9 lutego 1944, a otrzymałem nr 27 872.

W Gross-Rosen obóz koncentracyjny był połączony z pracą w kamieniołomach (wysadzanie i obrabianie kamieni), ponadto na terenie obozu mieściły się inne zakłady pracy jak przędzalnie, oddział Siemensa i inne. W ostatnich miesiącach trwania obozu, w braku pracy, zatrudniano więźniów przy przenoszeniu kamieni z miejsca na miejsce. O stanie obozu w początkach jego istnienia mógłby zeznać doktor Antoni Hałgas, który przebywał w nim od grudnia 1941, w czasie, gdy Gross-Rosen był jednym z najostrzejszych obozów koncentracyjnych. Dr Hałgas przebywa obecnie w Krakowie, gdzie kończy studia medyczne. W chwili mego przybycia do obozu i aż do końca komendantem obozu był Hassebroek, Obersturmführer lub Sturmbahnführer SS. Jego zastępcą, tzw. Lagerführerem był Ernstberger – obaj mało pokazywali się w obozie i bezpośrednio sami więźniów nie maltretowali.

Jaki był zakres ich władzy, nie wiem. Właściwym władcą obozu był Rapportführer, oficer SS Helmut Eschner – zły duch obozu, który osobiście kierował więźniów do karnej kompanii, sam robił rewizje po blokach, fingował spiski, by maltretować więźniów, od niego wychodziły zaostrzenia kursu wobec więźniów. Chodziły pogłoski w obozie, których nie miałem możności sprawdzić, że osobiście mordował więźniów. Eschner był średniego wzrostu, o pociągłej twarzy zwyrodnialca, miał schrypnięty, zapity głos. Pełnił urząd do końca istnienia obozu.

Nazwisk kierowników obozu z okresu wcześniejszego nie znam. Słyszałem tylko, iż zakładał obóz znany mi z Majdanka Thumann.

W chwili mego przybycia stan liczebny wynosił około 12 tys. mężczyzn, nie licząc obozów filialnych, których było z początku 40 potem 80.

Szczegóły o filiach może podać aptekarz Władysław Kotula (zam. Jabłonna Pomorska, ul. Dworcowa), który dostarczał leki do obozów filialnych.

W Gross-Rosen po przybyciu w transporcie z Majdanka liczącym około 1,5 tys. więźniów, zostaliśmy pomieszczeni w dwu odrutowanych blokach. Przez pierwsze dni pobytu sypialiśmy na podłodze, mając miejsca 40 cm na osobę. Po dziesięciu dniach dano nam stare sienniki, zawszone i zapchlone. Racje żywności otrzymywaliśmy według normy obozowej. Na śniadanie dostawaliśmy pół litra kawy, na obiad zupę z ziół, w której dwa razy w tygodniu pływały drobne kawałeczki mięsa, na kolację 15 dkg podejrzanej kiełbasy. W ciągu kwarantanny okazało się szereg wypadków duru plamistego i chorzy zostali odstawieni do obozowego szpitala, tzw. rewiru. Po skończonej kwarantannie większość transportu w liczbie około 800 osób została wywieziona do innego obozu, jak się później dowiedziałem, w Litomierzycach. 13 lutego 1945, gdy wraz z transportem z Gross-Rosen przybyłem do tego obozu, zastałem tam więźniów z naszego transportu, z których przy życiu pozostało tylko 250. Część więźniów pozostałą w Gross-Rosen rozdzielono po blokach, mnie i grupę lekarzy przydzielono na rewir. Ze względu na to, iż najwięcej orientuję się w stosunkach szpitalnictwa obozowego, ograniczę moje zeznania głównie do tego tematu.

Składam do akt opracowaną przeze mnie broszurę p.t. Rewir w Gross-Rosen, gdzie starałem się opisać niemieckie władze rewiru oraz kwestię śmiertelności.

W chwili mego przybycia do obozu rewir liczył 800 chorych, a tylko trzech lekarzy, w tym dwu Polaków, mianowicie szefa, dr. Mianowskiego (który w 1940 skończył wydział medyczny we Lwowie), dr. Zeglenia i lekarza Francuza Lafonta. Z lubelskim transportem przybyło dwunastu lekarzy i wszyscy zostaliśmy przydzieleni na rewir.

Zapamiętałem następujące nazwiska kolegów:

prof. Mieczysław Michałowicz (obecnie przebywający w Warszawie),

dr Jan Nowak (obecnie zatrudniony w klinice pediatrycznej w Warszawie przy ul. Litewskiej),

dr Władysław Ostaszewski (zmarł przed dwoma miesiącami w Piotrkowie),

dr Romuald Sztaba (obecnie przebywa w Sosnowcu),

dr Gluckner (przebywa w Czechach),

dr Doktór (przebywający jeszcze za granicą),

dr Kosibowicz (obecnie zam. w Dąbrowie),

Zembrzuski (zam. w Olsztynie),

Ryszard Hanusz (za granicą),

Witold Kopczyński (w Gdańsku),

Roman Pawłowski (przebywający w kraju, lecz adresu nie znam).

Na czele rewiru stał Lagerarzt, był nim od maja 1940 do grudnia 1941 roku dr Entress, wychowanek Uniwersytetu Poznańskiego, którego ojciec był magazynierem w Bibliotece Raczyńskich. Od 15 do 30 grudnia 1941 na czele rewiru stał dr Babor, od stycznia do lutego 1942 – dr Jobst, od czerwca 1942 grudnia 1943 – dr Schmidt, następnie znów dr Entress, w końcu dr Rindfleisch i dr Thilo. Dr Entress w międzyczasie był lekarzem w Oświęcimiu i tam, jak słyszałem od kolegów, robił doświadczenia na chorych i sam wybierał więźniów do krematorium. W obozie w Gross-Rosen wszyscy podani przeze mnie lekarze osobiście więźniów nie męczyli, ale też zupełnie o nich nie dbali. Zjawiali się na rewirze co drugi dzień i niewiele dbali o chorych. Bloków doświadczalnych na terenie obozu nie było. Do krematorium, gdzie dawano zastrzyki z fenolu, wybierano tylko „wyrokiem”, tj. na rozporządzenie gestapo, najczęściej radomskiego (str. 8 mojej broszury).

Pomocniczą władzą Lagerarzta było SDG (Sanit äts Dienst Grad), czyli SS-mani w służbie sanitarnej. Zapamiętałem wśród nich następujące nazwiska:

Scheffer, berlińczyk, wygląd: niski, w okularach, twarz kanciasta;

Beterek, rodem ze Strzygonia;

Müller, lat około 50, średniego wzrostu;

Biderman;

Vlossak.

SS-mani mało się interesowali chorymi. Funkcje ich polegały na odbieraniu apelu rano i wieczorem, odbieraniu leków, a także żywności od kapo szpitalnego. SS-mani przeważnie rabowali żywność i o tyle byli szkodliwi; chorych nie bili.

Wszelkie zarządzenia szpitalne: dostawa żywności, lekarstw, miejsc dla chorych itd. zależały nie od Lagerarzta lecz od Lager Kapo. W chwili mego przybycia do obozu pełnił tę funkcję okrutny Georg Prill, o którym piszę w swej broszurze (str. 9) kryminalny więzień Niemiec. Następcą jego został Rudolf Langer, pederasta (str.10). Rewir miał przydziały na lepsze odżywianie dla chorych, jednakże wobec kradzieży kapów i zależnych od nich blokowych bloków szpitalnych, chorzy otrzymywali tak małe racje jak pracujący więźniowie.

Było rzeczą znaną, iż blokowi handlowali chlebem. Nazwiska blokowych bloków szpitalnych trudno ustalić, ponieważ przybierali oni często nazwiska fałszywe lub znani byli [tylko] z imienia. I tak na I bloku był „Józef” – Czech z pochodzenia, na II – Ziege, rzekomo prawdziwe jego nazwisko brzmiało Vernike, na III bloku biegunkowym był Polak Władysław Nuchowicz, o których mógłby zeznać dr Hanusz przebywający jeszcze za granicą, oraz dr Antoni Jankowski i dr Mazurek. Na V bloku był Maul – Niemiec. Na VI (blok chirurgiczny) – „Kurt”. W chwili mego przybycia do obozu blokowy szpitalny Gustaw Schutzendubel został aptekarzem, potem pielęgniarzem. Najgorsi z blokowych to Nuchowicz, na którego bloku chorzy leżeli na gołych deskach, i „Kurt”. Wszyscy blokowi kradli żywność i bili chorych. Byli to więźniowie starzy, „zasłużeni” wobec władz niemieckich. W czasie urzędowania kapo Prill co dzień rzucał się na zgłaszających się do rewiru chorych, bijąc [ich,] w ten sposób pozostawali tylko chorzy niemogący chodzić. Podobno, gdy po apelu wieczornym zgłaszali się lżej chorzy do ambulansu, Prill – który żądał, by ambulans urzędował tylko dwie godziny – później chorych wyganiał, bijąc. Po odejściu Prilla tego rodzaju spontanicznych okrucieństw nie było. Natomiast, jak już zaznaczyłem powyżej, na podstawie rozporządzeń gestapo wywoływano więźniów do krematorium, gdzie zastrzykiwano im fenol. Zdarzało się to kilkanaście razy tygodniowo, a były dnie, że prowadzono 30 – 40 osób naraz. Zastrzyki stosował zwykle Hauptscharführer Dehnel, rodem ze Śląska, podoficer niemieckiej służby sanitarnej. Wygląd: tęgi, niski (160 cm wzrostu), twarz nalana i szeroka, 50 kilka lat. Poza tą funkcją Dehnel rewirem interesował się tylko o tyle, by otrzymać od kapo żywność lub ubranie więźniów (str.7 broszury).

Daty nie pamiętam, na jesieni 1944 roku SS-mani ogłosili, iż ciężko chorzy na gruźlicę wyjadą do sanatorium, w bardzo dobre warunki. Wybrano wtedy 150 gruźlików i wywieziono w niewiadomym kierunku, po czym ślad po tym transporcie [zaginął] i żadnego z wywiezionych ani ja, ani nikt z kolegów nie spotkał.

Na rewirze w chwili mego przybycia było 800 chorych, w ostatnich miesiącach trwania obozu liczba doszła do 2, 2 tys. chorych.

Według przepisów obozowych rewir mógł mieścić tylko 10 proc. ogólnej obsady obozu, ostatnio zdarzało się, że mieścił 20 proc. Władze obozowe wywierały nacisk, by lekarze wypisywali zdrowszych z powodu przeładowania. W końcu lekarze wywalczyli prawo zwalniania od pracy lżej chorych za zaświadczeniem lekarza. Wtedy także utworzono instytucję Block Arztów – na każdy blok został przydzielony lekarz, który określał, czy stan więźnia pozwala mu pracować w danym dniu. W broszurze załączonej do akt na str. 14 i 15 podaję dane o śmiertelności na oddziale VI chirurgicznym. Dane liczbowe czerpałem z autentycznej księgi oddziału VI.

Ponieważ prowadziłem ambulans, czyli do mnie należało przyjmowanie i wypisywanie chorych, mogę określić przeciętną śmiertelność w całym rewirze na 20 osób dziennie do lipca 1944, tj. do czasu ustania przesyłania paczek żywnościowych z domu. Po tym terminie wynosiła 80 osób dziennie.

W obozie przebywali więźniowie przeszło dziesięciu narodowości, w tym 70 proc. stanowili Polacy. Najlepiej byli traktowani więźniowie Niemcy, których było około 5 proc. Nowe transporty napływały prawie codziennie, nie zawsze jednakowo liczne. Najczęstsze były transporty polskie z Radomia i z Warszawy. Dat przybywania i liczebności nie pamiętam. W końcu września 1944 przybył transport z Warszawy ze Starówki.

Byłem świadkiem przemówienia wygłoszonego do tych ludzi przez Eschnera, który uspakajał, iż nic im nie grozi – oto wypoczną, a nazajutrz zostaną przydzieleni do wieśniaków. W rzeczywistości nazajutrz transport został doszczętnie ograbiony, a potem wywieziony z Gross-Rosen. SS-mani opowiadali, iż dawno nie widzieli takiej masy brylantów i pieniędzy i dawno się tak nie obłowili.

Stosunki w obozach filialnych były różne. Bardzo ciężki był obóz we Wrocławiu, gdzie w fabryce były tzw. rewolwerowe rozpryskowe malowania. Więźniowie spali w tej samej sali, gdzie odbywała się praca, w powietrzu zatrutym wyziewami farb. Stąd zwykle z transportu np. 200 więźniów wysłanych z Gross-Rosen, po dwu tygodniach większość wracała do rewiru w strasznym stanie wyniszczenia.

Śmiertelność nienaturalna ogniskowała się w tzw. karnej kompanii. Za drobne i większe przewinienia więźniowie byli kierowani do karnej kompanii mieszczącej się w osobnym bloku, gdzie blokowym był Blockaltester der Straf Kompanie, niemiecki więzień kryminalny, wysokiego (177 cm) wzrostu, szczupły, szatyn o twarzy bladej, pociągłej – Kurt Vogel. Miałem dostęp do tego bloku jako lekarz ambulansu, ponieważ więźniom z karnej kompanii nie wolno było iść po poradę do rewiru, dopiero w końcu obozu zezwolono na to raz w tygodniu w niedzielę. Inne osoby dostępu do karnej kompanii nie miały. Karna kompania wstawała o godzinę wcześniej od innych więźniów, a więc o godzinie trzeciej, o godz. szóstej wychodziła do pracy w kamieniołomach. Przed długi czas żądano pracy biegiem. Praca trwała, z godzinną przerwą obiadową, do zmroku – latem do godziny osiemnastej, zimą piętnastej. Po powrocie z kamieniołomu kompania pracowała jeszcze dwie godziny w obozie. Karna kompania otrzymywała pół porcji wyżywienia oraz była szczególnie szykanowana przez blokowego. Wystarczy powiedzieć, iż więźniowie woleli ciężką pracę niż pozostanie w bloku. Vogel był wyrafinowanym zbrodniarzem, stosował np. bicie w brzuch. Zdarzały się wypadki, iż człowiek zupełnie zdrów nazajutrz nagle umierał. Kompania karna liczyła około 50 – 60 osób. Przy mnie Vogel oczywiście nikogo nie bił. Przychodziłem w asyście SS-mana robić opatrunki, widziałem na rękach i nogach rany od zaciskania kajdan, na które po założeniu opatrunku ponownie zakładano kajdany. Słyszałem, iż kazano po kilka dni stać na baczność, omdlałego oblewano wodą i znów stawiano. Więcej mógłby o karnej kompanii zeznać dr Bołądź przebywający obecnie na terenie Francji, który był jakiś czas w bloku Vogla, ponadto jakiś czas przebywał tam Krzysztof Radziwiłł. Było tam najwięcej Polaków. Zdarzały się wypadki, iż z polskich transportów niektóre osoby kierowano prosto do karnej kompanii.

W czasie mego pobytu w obozie dwa razy przeprowadzono publiczne egzekucje przez powieszenie: raz powieszono zabójców Lageraltestera Kajzera, drugi raz młodego Rosjanina za to, iż nazwał zdrajcą SS-mana, Rosjanina w służbie niemieckiej.

Ewakuacja obozu

Od października 1944 zaczęto rozbudowywać obóz, nadchodziły częste transporty, stan wzrósł do 40 tys. więźniów. Od grudnia tego roku Gross-Rosen stał się obozem przejściowym. Był ogromny napływ i odpływ transportów. Z obozu w Oświęcimiu goniono więźniów na piechotę, przychodziły te transporty w stanie opłakanym, 80 proc. nadawało się do rewiru, a 60 proc. nie dochodziło. Transporty z obozu kierowano także piechotą na zachód. Ostatni transport w dniu 9 lutego 1945 roku, w którym ja się znalazłem, został wyprawiony koleją. Był to transport przeszło 2 tys. osób, w tym i lżej chorzy z rewiru. Na terenie obozu pozostało wtedy 800 ciężko chorych, między nimi dr Józef Fritz.

Jaki ich los spotkał, nie mogę się dowiedzieć. Byłem w Gross-Rosen w zeszłym roku i widziałem, iż oddział chirurgiczny i jaglicy są spalone, jednakże o losie chorych nie dowiedziałem się.

Mój transport miał udać się do Flossenburga przez Drezno. Ostatecznie skierowano go do Litomierzyc, skąd uwolniły nas wojska radzieckie.

Podaję nazwiska i adresy znanych mi następujących więźniów z Gross-Rosen:

dr Kazimierz Biały, lekarz II rewiru;

dr Walenty Popek z oddziału chirurgicznego, gdzie prowadził dział laryngologiczny; dr Szumer, okulista z V rewiru;

dr Kotarbiński, okulista w ambulansie;

dr Pieszek z V bloku gruźliczego;

dr Bernadzikowski z VI [bloku] chirurgicznego.

Medycy pełniący funkcję pielęgniarzy:

Kaliński,

Kazimierz Martynowicz (Kraków uniwersytet),

Pilecki.

Lekarze blokowi:

dr Szadurski,

dr Mazurek,

Stanisław Różycki (zam. Piotrków, ul. Słowackiego 22).

O władzach obozowych mógłby zeznać dentysta Torliński, który leczył SS-manów.

Na tym protokół zakończono i odczytano.