WANDA WRÓBLEWSKA


Ochotniczka Wanda Wróblewska, ur. w 1924 r. w Baranowiczach, woj. nowogródzkim; Samodzielna Kompania Transportowa, Kiził-Ribat [Quizil Ribat].


Do czasu wybuchu wojny zamieszkiwałam w Nowych Święcianach, woj. wileńskim, przy rodzicach (ojciec mój był zawodowym podoficerem, służył w Korusie Ochrony Pogranicza w Święcianach). Podczas wybuchu wojny niemiecko-polskiej ojciec mój poszedł na wojnę i od tego czasu nie mieliśmy [o nim] żadnej wiadomości. Dopiero w październiku otrzymaliśmy informację, że ojciec jest w niewoli, a w maju wrócił do domu.

Wraz z rodziną zostałam aresztowana i wywieziona do obłasti nowosybirskiej, rejon Parbik. Było to 16 czerwca 1941 r. W kołchozie pracowałam przy różnych robotach. Praca była bardzo ciężka. Pracować trzeba było, ale bez chleba. Na cały dzień dostawało się 300 g chleba. Bywały takie dni, że chleba w ogóle nie było, żyliśmy obierkami, z których robiło się lepioszki. O pieniądzach ani mowy, norma była, ale [tak] duża, że nie w siłach ludzkich było jej wypełnienie.

Matka moja jest chora i nie mogła pracować, siostra i brat byli za młodzi, aby mogli zapracować na kawałek chleba, więc ja jako starsza, jako głowa domu, nie mogłam patrzeć jak matka i rodzeństwo giną w oczach. Pracowałam, jak mogłam, nieraz zupełnie głodna, ale cieszyło mnie to, że przyniosłam rodzinie te 300 g chleba. Praca była różna, w lecie to głupstwo, choć komary dokuczały, ale gdy zaczęła się zima – dopiero dawała się we znaki. Śniegi już dokuczały i dopiero zaczęła się młócka. Wyjeżdżałam 50 km od domu na tzw. kulstan – dniami i nocami praca i praca. Przymrozki dokuczały, a ciepłych rzeczy nie było, gdyż mamusia – ratując nas – wszystkie rzeczy wyprzedała za kartofle i mąkę. Gdy nastała zima, mrozy dochodziły do 60 stopni, a pracować trzeba było, gdyż chleba by nie dali. Chodziłam do lasu i piłowałam drzewo, nieraz przyprowadzili mnie do domu zemdloną. Pomocy pieniężnej żadnej nie dostaliśmy, gdyż byliśmy 1100 km od pociągu i pieniądze, które były przesłane przez delegaturę, gdzieś przepadały.

Zostaliśmy wywiezieni wraz z Litwinami i garstka nas, Polaków, została przyłączona do nich. Polacy, jak mogli, to pomagali sobie, lecz ciągłe wyśmiewania i kpiny Litwinów dobijały nas do reszty. Mężowie i ojcowie byli nie wiadomo gdzie. Listów żadnych nie otrzymywaliśmy, a Litwini – korzystając z tego – złożyli zeznania, że my z Wilna jesteśmy Litwinami, a nie żadnymi Polakami i że oni zaraz wyjadą, a my zostaniemy. Pocieszyć nas nikt nie mógł, gdyż mężczyzn nie było, lecz mimo to nie traciliśmy nadziei, że kiedyś nam słoneczko zaświeci.

W zimie gorzej nas zaczęli gnębić. Gdyby nie nasza gospodyni, u której mieszkaliśmy, zginęlibyśmy z głodu. Zdrowie moje pogorszyło się i nie mogłam tak pracować jak kiedyś. Mieszkanie mieliśmy [do]bre, gospodyni ofiarowała nam swój pokój – ciepły i przytulny, co mnie bardzo cieszyło, bo jak mieszkanie ciepłe i czyste, to na duszy lżej. Rzeczy, które mieliśmy [nieczytelne] z każdym dniem i szły za bezcen, buty się darły [brak] tu żadnej pomocy.

Gdy wybuchła wojna, kołchoz w leśnym [brak] byłam stawał się coraz biedniejszy, bo wszystko szło na [?] dobro państwa. Nawet Rosjanie nie dostawali chleba, a co mówić o nas. Oni cieszyli się, gdy widzieli nas obdartych, głodnych i proszących o kawałek chleba, a Litwini jeszcze bardziej, bo oni byli zabezpieczeni na trzy lata. Wszyscy Polacy musieli podpisać kontrakt na 20 lat pracy w kołchozie. Ciągle te zebrania i ta propaganda zabijały w nas wszystko.

Usłyszeliśmy, że gdzieś tam tworzy się polska armia i że została wydana amnestia dla Polaków. Otucha w nas wstąpiła i praca szła nam lepiej. Pewnego ranka przyjechał delegat i pocieszał nas, że prędko wszyscy wyjedziemy z tej nędzy. Po kilku dniach dostałyśmy polską gazetę. Ile to było radości. Teraz byliśmy już pewni, że ta Polska odżyła i znów pokaże, co umie.

Lecz amnestia nie została nam wydana, gdyż Rosjanie robili wielkie trudności, a to z powodu Litwinów. Nie chcieli nas wypisać, gdyż sądzili, że jesteśmy obywatelami litewskimi. Tak przeciągali cztery miesiące. Nareszcie po wielkich i ciężkich cierpieniach dostaliśmy te upragnione papiery wolnościowe. Mimo to musieliśmy nadal pracować, ale było o wiele lżej.

Pierwszą wiadomość dostałam od tatusia – że jest w wojsku i przyjeżdża po nas. Jaka to była radość! Pracę rzuciłam i czekałam jak zbawienia tego wyjazdu. Ojciec przyjechał, lecz w żaden sposób nie chcieli nas puścić. O innych rodzinach to nawet mówić nie chcieli. Tatuś biegał trzy dni, aż nareszcie nas wyrwał, a inne rodziny musiały zostać. Starania tatuś włożył bardzo dużo, lecz nic z tego nie wyszło i musiały tam pozostać. Z Sybiru wyjechaliśmy 16 maja 1942 r. do G’uzoru, a za granicę, tj. do Persji, 14 sierpnia.

Miejsce postoju, 10 marca 1943 r.