PAWEŁ WUTKE


Chorąży rezerwy Paweł Wutke, ur. [nieczytelne] 1893 r. w Izbicznej, gm. Dobrzyca, woj. poznańskie, żonaty. Właściciel, mistrz piekarski w Słonimie, ul. Piłsudskiego 18, woj. nowogródzkie.


30 sierpnia 1939 r. [zostałem] powołany do służby czynnej do piekarni wojskowej Składnicy Materiałów Intendentury 22 Baranowicze. 15 września otrzymałem rozkaz dostarczenia siedmiu wagonów chleba do Krynki przez Łuniniec–Kowel. Gdy 18 września dojechałem do Kowla, dowiedziałem się, że placówka już zwinięta i komendant dworca skierował mnie do p. mjr. Stopy (składnica w Kowlu), który ten chleb chciał przyjąć. Tory były zatarasowane i trwało całą noc, nim nasz transport przybył na dworzec. Komendanta już nie było, a w mieście i koszarach byli już bolszewicy. Naczelnik stacji wszystkie transporty kierował na Chełm.

Dojechaliśmy do rzeki Bug i stop. Most był zerwany i wszystkie pociągi i transporty (było [ich] ok. 20) zostały zatrzymane. Udałem się do pana pułkownika saperów, który z powodu niemożliwości naprawienia mostu dał mi polecenie rozdania chleba oddziałom wojskowym i uciekinierom cywilnym. Po wydaniu chleba wraz z komendantem transportu [nieczytelne] fabryki Zakładów Starachowickich udałem się do Chełma, [tam] zgłosiłem się do komendy garnizonu i natychmiast 20 września otrzymałem kierownictwo piekarni. Przez cztery dni zaopatrywano formujących oddziały. Piątej nocy wezwano mnie do komendy garnizonu i – otrzymawszy rozkaz – do obiadu zaopatrywałem wszystkie oddziały. W południe zarządzono opuścić Chełm, gdyż bolszewicy nie zatrzymali się nad Bugiem, lecz przybyli do miasta.

Z pierwszą kolumną warszawską piekarską kierowaliśmy się przez Żelechów w stronę Warszawy. 30 września dowiedzieliśmy się o upadku Warszawy i w lasach garwolińskich kolumna rozformowała się. Udałem się z rozbitkami wojsk gen. Kleeberga w stronę Brześcia do Słonima.

W Brześciu zostałem zaaresztowany i odstawiony do koszar, gdzie było dużo żołnierzy i oficerów. Żołnierzy trzymano bez nadzoru, natomiast oficerów i podoficerów zamknięto na klucz i stała warta. Na drugi dzień, po przeprowadzeniu rewizji w NKWD, na dworcu kolejowym umieszczono [mnie] razem z żołnierzami i udało [mi] się wydostać do Słonima.

Piekarnia moja była czynna, prowadziła ją żona z dwoma piekarzami. Wypiekali dla szpitali i ludności cywilnej. Dla szpitali mąkę otrzymano z komitetu, z polskich zapasów, dla cywilnych nabyto prywatnie, gdyż komitet w ten sposób chciał zmusić do oddania piekarni pod komitet. Prawie wszyscy piekarze dobrowolnie oddawali swoje piekarnie. Przedstawicielem tego komitetu był Żyd z Mińska, nazwiska już nie pamiętam, sekretarzem był piekarz Karpowski – Żyd, komunista, miał osiem lat więzienia. Naczelnikiem milicji był również piekarz, komunista Hom[ski, Żyd?].

Pewnego dnia w początku grudnia przyszedł komitet z nakazem komendanta miasta, pułkownika sowieckiego, i oświadczył, że piekarnię, sklep i inwentarz żywy i martwy zabierają dla potrebsojuza. Na zarządzającego postawiono mego konkurenta Piszczuka. Ja zaś pracowałem jako robotnik. Żona błagała mnie, abyśmy uciekali do Warszawy do znajomych, którzy wcześniej uciekli i pisali, że im tam dobrze. Ja się opierałem. Będąc robotnikiem i znając Niemców dobrze, wolałem pozostać na miejscu, tym bardziej, że mój kolega Karol Gawlas miał kontakt z Warszawą i otrzymał instrukcje, żeby z Kresów nie wyjeżdżać. Gawlasa NKWD miała pod ścisłą obserwacją, kilkakrotnie był zatrzymany i osadzony w więzieniu w Słonimie, gdzie zakończył życie.

Czekało się każdej nocy na wizytę, ale – że wrogów osobistych nie miałem – nie było oskarżycieli. Ostrzeżenia radiowe z Londynu [skierowane do] wysługujących się wrogom i robiących komuś krzywdy, że będą [one] pomszczone [sprawiły, że] donosicieli było coraz mniej. Jednak w drugiej połowie marca w nocy przeprowadzono w domu rewizję, mnie aresztowano i wsadzono do więzienia. Dom i piekarnię skonfiskowano, żonę z dwojgiem dzieci i rodziców żony Karola i Annę Sokołowskich (którym poprzednio młyn i osadę Borowszczyzna, gm. Derewna, zabrano i ostatnio mieszkali razem [z nami]) wywieźli w kwietniu do północnego Kazachstanu, presnowski rejon, gdzie po kilku miesiącach rodzice zmarli.

Więzienie w Słonimie było przepełnione i zawszone. Przez siedem miesięcy pobytu trzy razy [miały miejsce] łaźnia i zmiana bielizny. Wyżywienie było możliwe: rano kawa, dwa razy zupa i 600 g chleba. Na drugi dzień po aresztowaniu samochodem przywieziono [mnie] do NKWD na śledztwo wstępne i odczytanie aktu oskarżenia. 1. Ochotnik polskiej armii 2. Partyjny i poseł do polskiego sejmu 3. Przedstawiciel Chrześcijańskiego Związku Rzemieślników i banku chrześcijańskiego. Z tym poselstwem nie mogłem się zgodzić, bo nim nie byłem. Wtenczas pokazano mi plakat – listę wybranych do sejmu, na której figurowałem jako zastępca. Byłoby śledztwo może prędko zakończone, lecz chciano ode mnie wyciągnąć nazwiska [?] członków różnych organizacji i [obciążała mnie] służba w wojsku w 1919 r. Pomimo gróźb pobicia, karceru, przystawienia broni do głowy i trzymania po całych nocach na śledztwie nikogo nie wydałem. Nie chcieli mi wierzyć, że w 1919 r. byłem w wojsku w Poznaniu, a przyznać się nie mogłem, że byłem w Mińsku w piekarni polowej 14 Dywizji, która przy naszym odwrocie w lipcu 1920 r. wraz z zapasami została spalona, żeby bolszewikom nie dać z niej skorzystać. Po siódmym badaniu śledztwo zakończono.

Zaledwie miesiąc po dręczeniu, w lipcu, na nowo brano mnie do NKWD, zarzucając mi[, że byłem] oficerem II oddziału w Baranowiczach i cała historia rozpoczęła się na nowo. I znów dawaj im nazwiska. Lecz po kilkakrotnym badaniu z powodu braku dowodów sprawa upadła. Oskarżycielami byli Żydzi, piekarze: Hurgin i Słomiański.

Do celi nr 8, gdzie siedziałem, przybyło kilku ludzi, którzy dostali się do więzienia przez Ataryka: robił potajemne zebranie, a potem spis się do NKWD dostało [sic!]. Wiadomości z zewnątrz docierały przez nowo aresztowanych. Aresztowania odbywały się okresami. Na parę dni wcześniej odprawiano do Rosji transport z więzienia, był to znak, że przybędą nowi ludzie. W początku października napływały pierwsze wyroki z Mińska – po trzy, po pięć i osiem lat.

Wezwano i mnie do kancelarii więziennej, prokurator odczytał wyrok: osiem lat, isprawitelnyj trudowoj łagier za to, że [byłem] ochotnikiem polskiej armii w 1920 r., [jestem] polski patriot i socjalno opasny elemient. Po wyroku odprowadzono [mnie] do innej celi, nr 10, gdzie napakowano [nas] tylu, że spaliśmy, siedząc. Po 16 października odprawiono pierwszy transport ze Słonima bezpośrednio do łagru. Wieczorem samochodami odstawiono [nas] do zakratowanych wagonów, w Baranowiczach dołączyli wagony z różnych stron. Otrzymaliśmy ciepłą strawę, chleb i dwa śledzie na trzy dni. W Orszy nastąpiło przegrupowanie transportów przez cztery dni. Ze słonimskiego transportu nas siedmiu załadowano do innego, który nas wiózł przez Moskwę, Wołogdę do Kargopolskiego łagru, do IIotdielenija Jercewo, wachpunkt Ostrownoje. Po drodze w naszym wagonie zachorował więzień Jarsiewicz. Mimo że w Moskwie transport stał cały dzień i domaga[liśmy] się lekarza, który jechał z obsługą, do wagonu nie zaglądał. Za to każdego ranka i wieczoru dokładnie ściany obstukiwali i oglądali, a jednak udało się jednemu z sąsiedniego wagonu zbiec za Orszą. Natychmiast transport zatrzymali, psy jego dogoniły i strasznie krzyczał.

Wyżywienie w drodze było bardzo liche – co trzeci dzień ciepła strawa, zamiast chleba suchary i śledzie, raz na dzień woda. Nareszcie 1 listopada dojechali[śmy] na miejsce przeznaczenia. W polu nas wszystkich z wagonów zebrali i odprowadzili do łagru. Chory już sam nie mógł iść, koledzy go doprowadzili. Po paru dniach zmarł na zapalenie płuc. Była to nasza pierwsza ofiara.

Ulokowano nas w klubie w wielkiej sali, tam już była przyrządzona kolacja: zupa, chleb i gotowana woda – wiele, [ile kto] chciał. Po kolacji naczelnik Kowalski, Polak, przemawiał do nas o normach: kto będzie pracował, będzie żył, a kto nie będzie chciał, [pójdzie] do izolatora o 300 g chleba. Około 600 osób nas było, połowę zaraz odesłano do łaźni po wyczytaniu nazwiska i już do nas nie wrócili. [U] reszty na drugi dzień sprawdzano obecność i jeszcze sześciu odprawili do karnego wachpunktu Osinówka. Jest to obok w lesie, wybudowane w 1937 r. przez Uzbeków i Turkmenów aresztowanych za powstanie.

Przed bramą nas zatrzymano, znów sprawdzono nazwiska wszystkich i zaprowadzono partiami do łaźni. Po łaźni i dezynfekcji ulokowano [nas] w oddzielnym baraku dla odbycia dwutygodniowej kwarantanny. Mieliśmy dzień odpoczynku. Na drugi dzień [odbyły się] szczepienia i komisja lekarska składająca się z trzech lekarzy, również osadzonych, i jednego politruka. Podzielono [nas] na cztery grupy: 1. Młodzi i zdrowi do liesopowału. 2. Do spało reski [szpałoriezki?]. 3. Do pracy na składach drzewa. 4. Inwalidzi.

Do zakończenia kwarantanny pracowaliśmy wszyscy razem na składach, otrzymywaliśmy 900 g chleba i normy nie wymagano. Po upływie tego terminu podzielono [nas] na różne brygady, a było ich 72. Cały obóz liczył ponad 1,7 tys. ludzi, w tym ok. 200 kobiet. Mężczyźni: ponad tysiąc Uzbeków i Turkmenów osadzonych w 1937 r. – z opowiadania miało ich tam być ponad trzy tysiące zmarłych (są to wszyscy polityczni z wyrokiem nie mniej niż dziesięć lat); ponad 200 Rosjan – przeważnie kryminaliści, złodzieje i bandyci. Kobiety: część – [więźniarki] polityczne, a większa część – prostytutki. Naszych Polek tam nie było. Z Polaków duży procent [stanowili] Żydzi osądzeni za przejście granicy.

W tym obozie było ponad dziesieć baraków mieszkalnych, budynek administracyjny, klub, łaźnia, piekarnie, szpital i sklepik. Cały obóz [był] ogrodzony drutem i dobrze pilnowany. Naczelnik i strażnicy mieszkali poza obozem. Wewnątrz obozu był komendantem Rosjanin, kryminalista. W każdym baraku był naradczyk, czyli komendant baraku, [i] kilka brygad. Brygadierami [byli] przeważnie Rosjanie. Od utrzymania porządku w baraku był niewolny [dniewalnyj?], który do pracy nie chodził. Światło było elektryczne, oświetlenie – spoza obozu. Za łóżka służyły prycze piętrowe, bez sienników, każdy nakrywał się tym, co miał. Kryminaliści mieli żniwa, bo jak zobaczyli, że jeszcze każdy z nas z Polski, z więzienia coś przywiózł, rozpoczęły się kradzieże każdej nocy. Prawie każdy brygadier [był] złodziejem lub bandytą. Jeżeli ktoś dobrowolnie kupującemu nie sprzedał, to już po nocy miał skradzione. Dopóki w naszym baraku niewolnym [dniewalnym?] był Uzbek, który dobrze pilnował, złodzejom nie zawsze się udawało. Po pewnym czasie jego usunięto, a na to miejsce wyznaczył komendant naszego Polaka – Jenczewskiego, kryminalistę z Warszawy, który opowiadał, że już ma 11 lat więzienia za sobą, a z nami trafił do obozu za przejście granicy. [Temu], kto jeszcze coś miał, to ukradli, a interwencje nie dawały rezultatu.

Mnie przydzielono do 45 brygady, do pracy na składzie i już kazano wyrabiać normy. Po przydzieleniu do różnych brygad przyszedł komendant z naczelnikiem obozu i do nas przemawiali i zachęcali do pracy. Kto wypracuje ponad 120 proc., ten [dostanie] trzeci kocioł, 900 g chleba i jeszcze może w sklepiku 300 g dokupić, kto ponad sto procent – drugi kocioł, 800 g chleba i 200 g [będzie mógł] dokupić, a kto mniej niż sto procent – pierwszy kocioł, 600 g bez dokupu i bez prawa do kupna czegokolwiek w sklepie. A kto [wyrobi] mniej niż 50 proc., [otrzyma] 400 g [chleba]. Odkazującego się od pracy [czeka] izolator i 300 g chleba. Wyrabiający ponad 120 proc. stachanowcy otrzymywali dobre obuwie, ubranie i jeszcze wypłatę każdego miesiąca. Płatna praca była [od] ponad stu procent i wyrobić to miały możność tylko I i II grupa – dla nich wszystko było. Reszta cierpiała głód i chłód.

Rano o godz. 5.00 zimą [była] pobudka, na śniadanie niecały litr zupy, o 6.00 zbiórka brygadami przed bramą. Przychodziło całe naczalstwo od Jaroszyka do naczelnika obozu dla sprawdzenia brygad. Brama się otwierała i już strażnicy obejmowali brygady. Przed odmaszerowaniem każdego dnia [słyszeliśmy] to samo ostrzeżenie: w razie próby ucieczki używana [będzie] broń bez uprzedzenia. Potem [szliśmy] po narzędzia i każda brygada z dziesiętnikiem [udawała się] na miejsce wyznaczone przez naczelnika robót i [miała] wyrobić normę. Praca trwała do 18.00 wieczór. Pod bramą dyżurny strażnik sprawdzał stan brygad – jeżeli nikogo nie zabrakło, my [udawaliśmy się] do obozu przez bramę, a strażnik do siebie. Potem szliśmy po obiad i kolację: pierwszy kocioł – tylko zupa, drugi – zupa i kasza, a trzeci – jeszcze lepszy. Chleb pobierano na brygady.

Jak kto zachorował, to ambulatorium czynne [było] od godziny 7.00 do 22.00, po tym czasie musieli wszyscy spać. W ambulatorium pracowali nasi lekarze: dr Malofełow z Wilna, chirurg i felczer Skopowicz z Nowogródka, a naczelnym lekarzem był dr Proof, Rosjanin, bardzo szlachetny człowiek. Jemu i felczerowi Skopowiczowi wielu z nas ma za ich opiekę do podziękowania. Jak widzieli, że człowiek upadł na zdrowiu, to [dawali] skierowanie do szpitala i do słabkomandy, gdzie tylko co drugi dzień [szło się] na lekkie prace bez normy. Raz leżałem w szpitalu – opieka i życie były dobre.

Łaźnia [była] dwa razy na miesiąc. Zawszenia nie było, ale za to [grasowało] strasznie dużo szczurów i pluskiew. Była to wielka plaga – kto chciał sobie zostawić [coś] na śniadanie, a nie miał dobrego zamknięcia – chleba na rano nie miał. Zima była sroga i [w] pierwszy dzień Bożego Narodzenia, jak wychodziliśmy do pracy, 39 stopni przy wschodzie słońca spadło do 45 stopni. Tego dnia było dużo odmrożeń rąk i nóg – i mnie nogi obmarzły. Przez cały tydzień do pracy nie chodziliśmy z powodu wielkich mrozów, które przekraczały 50 stopni, a brakowało ciepłego ubrania.

Każdego pierwszego [dnia] w miesiącu do lasu na pracę nie chodziliśmy, ale za to było sprawdzanie i rewizja osobista. U kogo znaleziono nóż lub inne ostre narzędzie, to [mu] odebrali, również nie wolno [było] mieć więcej, niż 30 rubli przy sobie. Wieczorem [było] przedstawienie, kino lub tańce. Bawili się Rosjanie, Polacy nie chodzili. Urządzony był kurs pisania i czytania w języku rosyjskim, mało było kursantów, bo ulgi żadnej nie było, a kurs [trwał] od 20.00 do 22.00 wieczorem.

Prawie wszyscy Polacy razem się trzymali. W wigilię Bożego Narodzenia przy choince ksiądz Woźnicki skądś dostał kawałek pszennego chleba, błogosławił i z nami się jak opłatkiem podzielił, kolędy śpiewaliśmy. Rosjanie nam nie przeszkadzali. Niewielu się załamało na duchu.

Listy pisać można było tylko raz na miesiąc, ale dochodziły tylko listy wysłane przez okazje prywatnie, toteż mało kto z nas miał łączność z rodziną. Adresów wywożonych rodzin nam nie podano. Kto miał łączność, należał do szczęśliwców, bo otrzymywał paczki, a za paczkę u brygadiera i dziesiętnika były lepsze procenty i norma.

Mnie źle, a czasem trochę lepiej było w obozie. Źle, jak trzeba było wypracować normę i sił nie starczało. Lepiej, jak byłem w słabkomandzie i w szpitalu. Po szpitalu [była] lżejsza praca w piekarni lub chlieboriezce. Jak tylko trochę zdrowie się poprawiło, z powrotem [szło się] do lasu. Ostatnio pracowałem w 30. brygadzie liesopowału, w której zdarzyły się wypadki [dwóm mężczyznom]: jednego nazwisko Łazaruk, spod Łomży – w niedzielę w maju podczas pracy spadła na niego jodła i został na miejscu zabity. Drugi, Sadura z Warszawy, zmęczony po pracy zjadł turnepuk [?] (buraki), dostał skrętu kiszek i zmarł.

O wojnie z Niemcami dowiedzieliśmy się zaraz, bo w jednym baraku był głośnik i nam powiedziano. Na drugi dzień po wybuchu zebrał nas wszystkich politruk z powodu wojny: [oznajmił, że] pracę przedłuża się o dwie godziny, a racje chleba zmniejsza [się] o 150 g. Żeby nie Opatrzność Boża nie wiem, ilu z nas by jeszcze jedną zimę w takich warunkach wytrzymało, kiedy już koledzy całkiem na zdrowiu upadli od wycieńczenia i cyngi (tyfusu nie było). Toteż prawdziwa radość nas ogarnęła na wiadomość o amnestii. Po kilku dniach wezwał nas wszystkich naczelnik obozu do klubu i odczytał nam ugodę ze Stalinem, jednocześnie oświadczył, że tak prędko zwolnienie nie nastąpi, dopóki formalności będą załatwiane. 28 sierpnia [1941 r.] odczytano pierwszą listę do zwolnienia 135 osób, wśród których i ja byłem. 29 [sierpnia odbyła się] kąpiel i załatwianie formalności, a 30 rano wypuszczono za bramę bez strażnika i ze śpiewem „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród…” żegnali[śmy] kolegów i miejsce cierpienia.

Do Jercewa odprowadziła nas żona naczelnika obozu. Tam otrzymaliśmy natawierenie [udostowierienije] i miejsce przeznaczenia pobytu. Do wojska nie skierowano, bo nam mówili, że nie mają adresu. Ponieważ miałem adres rodziny, który na dzień przed wojną dostałem, skierowano [mnie] na Kazachstan. Dano nam za gotówkę kupić chleb i śledzie oraz dali mi 105 rubli i bilet.

7 września przyjechałem do rodziny na kołchoz, słaby, z opuchniętymi nogami. Po dojściu do zdrowia 7 listopada 1941 r., opuszczając rodzinę, pojechałem do Orenburga na komisję, która 14 listopada skierowała mnie na Taszkent, a stamtąd do Buchary. W Kaganie NKWD nas zawróciło na południowy Kazachstan, stacja Canj [?], gdzie zachorowałem na zapalenie płuc i tyfus plamisty i odprawiono mnie do Nowotrojca, rejonowego szpitala, gdzie do 28 stycznia [1942?] leżałem. Opieka była dobra. 11 lutego na komisji w Ługowoje przyjęto mnie do 10 [Dywizji]. Otrzymałem przydział: kwatera główna, kompania zaopatrzenia, kierownik piekarni. 26 marca otrzymałem rozkaz zaopatrzyć ostatni oddział chlebem i wraz z piekarzami wyjechać z transportem 28 Pułku za granicę, pozostawiając starszego sierżanta Wróblewskiego z dwoma piekarzami do likwidacji.