WALERIA TYKOCIŃSKA

Dnia 30 października 1945 r. w Poznaniu Prokuratura Specjalnego Sądu Karnego w Poznaniu, w osobie prokuratora Jonsika, przesłuchała niżej wymienioną w charakterze świadka, bez przysięgi. Po uprzedzeniu o odpowiedzialności karnej za fałszywe zeznania świadek zeznała, co następuje:


Imię i nazwisko Waleria Tykocińska
Imiona rodziców Wincenty, Maria
Wiek 53 lata
Miejsce zamieszkania Poznań, ul. Siemiradzkiego 11 m. 7
Zawód kupiec
Wyznanie rzymskokatolickie
Karalność niekarana
Stosunek do stron matka

We wrześniu 1943 r. została aresztowana przez gestapo córka moja Janina, wówczas 21-letnia, pod zarzutem, że pomogła w ucieczce jeńcowi Franciszkowi. Podczas rewizji u mnie w domu, dokąd doprowadzono córkę, bito ją tak dotkliwie, że oburzona, zwróciłam uwagę gestapowcom na to, że, jeżeli córka popełniła przestępstwo, należy ją według obowiązującego prawa ukarać, lecz nie bić, bo to niekulturalnie. Ta „kultura” tak dotknęła zbirów, że zbito mnie na miejscu, skopano butami, do tego stopnia, że do dzisiaj prawą ręką nie mogę pracować. Zabrano nas, córkę i mnie, do Domu Żołnierza, gdzie zbito nas i skopano. Zauważyłam, że córka moja była tylko w sukience, a bieliznę miała w torbie. Pisała mi później, że musiała się rozebrać i bito ją nagą. Ja sama zostałam przewieziona do Fortu VII, gdzie przebywałam przez osiem dni. Warunki tam były okropne.

Przez trzy dni i trzy noce wrzucano mnie do bunkra nr 16, gdzie siedziało ze mną 28 osób, wszystko obywatelki z Mosiny. Dusiłyśmy się w ścisku i z braku powietrza, gdyż bunkra przez trzy dni nie otwierano. Przez ten czas nie dano żadnego posiłku ani niczego do picia. Na pytanie, czy dostaniemy trochę wody, odpowiedział gestapowiec: [nieczytelne]. Po trzech dniach przyszła dozorczyni Niemka, która pozwoliła nam wychodzić i dostaliśmy pożywienie – chleb i kawę.

Po ośmiu dniach przeniesiono mnie do Żabikowa. Tutaj, nie mogąc pracować, bo miałam obitą rękę, zgłosiłam się jako chora. Mimo to musiałam nosić cegły, zawsze biegiem, bo w Żabikowie tylko biegiem odbywała się praca. Cegły te nosiłam bez konkretnego celu, przenosząc z miejsca na miejsce. Gestapowcy popędzali w pracy, bijąc kijami i bykowcami. Ludzie mieli po takim zbiciu poodbijane nerki.

W czasie mego miesięcznego pobytu zaobserwowałam sceny, których nie zapomnę. I tak np. regularnie co sobotę przychodził z Domu Żołnierza transport tzw. sonntagjägrów. Byli to Polacy, którzy podpadli podczas pracy swym pracodawcom Niemcom i zostali odesłani przez nich do gestapo dla ukarania. Po przybyciu do obozu w sobotę o godz. 11.00 musieli w koło biegać aż do zupełnego wyczerpania. Potem w szybkim tempie: „ Powstań – padnij!” Potem do wieczora nosić cegły, całą noc strugać kartofle na stojąco i pod karą nie wolno było nic wziąć do ust. W niedzielę rano musieli aż do południa nosić cegły. Od południa pędzono ich do dołów kloacznych, skąd musieli wybierać rękami, wkładać do wiaderek i wynosić kał.

Należy dodać, że wszyscy ci Polacy byli przeważnie porządnie ubrani, przeważnie inteligenci, pracujący umysłowo. Po tej pracy, która trwała do wieczora, ludzie ci szli pod natrysk, gdyż byli kompletnie ubrudzeni kałem. Noc z niedzieli na poniedziałek spędzali w baraku i w poniedziałek rano o 4.30 puszczano ich z obozu z tym zastrzeżeniem, że punktualnie stawią się na miejscu swej pracy. Każdy musiał się podpisem zobowiązać, że nic o tym, co przeżył w obozie, nie powie. Opieszałość w pracy karano biciem pałkami lub bykowcami zakończonymi kulą żelazną. Szczuto przy tym psami, które wyszarpywały kawały ciała.

Byłam świadkiem, jak pewnego 65-letniego Polaka z synem, którzy wyszli nielegalnie z Generalnego Gubernatorstwa, osadzono za karę w siatce z kolczastego drutu, gdzie stać musieli przez osiem dni i nocy. Obserwowałam ich przez trzy dni, podczas których nic nie dostali do jedzenia ani do picia. Stali tam boso, a ręce mieli związane bransoletkami, do których dochodził prąd elektryczny. Chodziło o to, żeby skazańcy nie schylali się i nie siadali, bo w tym razie prąd ich zaraz elektryzował.

W Żabikowie siedziałam do końca października, kiedy [nieczytelne] na interwencję Niemca, szefa firmy Deimler Benz, gdzie pracowała moja starsza córka, zwolniono mnie.

Córka moja młodsza w tym czasie została przewieziona do więzienia na Młyńskiej, skąd wywieziono ją do obozu koncentracyjnego w Torgau (Saksonia). Losy jej w tym czasie znam z listów, które do mnie nielegalnie przysyłała. Listy te dołączę do niniejszego protokołu. Córka moja z obozu dotąd nie wróciła i nie wiem nic o jej losie.

Dodaję, że mąż mój Bronisław, ur. 27 lipca 1890 r., został zabrany jako powstaniec wielkopolski 20 listopada [nieczytelne] do obozu w Oranienburgu, gdzie zmarł rzekomo na płuca w kwietniu 1941 r.

Syn mój Aleksy, ur. 9 lipca 1918 r. w Poznaniu wyjechał w 1942 r., uciekając z Poznania przed terrorem hitlerowskim na Węgry, by przez Włochy dostać się do Francji. Od tego czasu nic o jego losach nie wiem.

Starsza moja córka, Aniela, na skutek ciężkiej pracy podczas tzw. [nieczytelne] pod Łodzią nabawiła się choroby serca, bo mimo choroby zmuszano ją do pracy.

Odczytano, tak zeznałam.