ZENON SIDOROWICZ

Szer. Zenon Sidorowicz, bez zawodu, w 1939 r. zam. w Tarnopolu.

17 września 1939 r. bolszewicy przekroczyli granicę wschodnią. Po zajęciu tych terenów rozpoczęli oni swoją gospodarkę. Po paru tygodniach ludność cywilna odczuła brak swobodnego dostępu do sklepów spożywczych i niewidziane dotąd wielkie kolejki za produktami. Wszystkich policjantów i wojskowych w pierwszych dniach powywozili w głąb ZSRR.

Następnie 10 lutego 1940 r. widziałem, jak wywozili wszystkich osadników i kolonistów. Ludność załadowana do wagonów towarowych skarżyła się na stacji na brak wody i jedzenia. Wreszcie przyszedł czas i na nas. 13 kwietnia 1940 r., w sobotę o 5.00 nad ranem, słyszę straszny łomot w drzwi. Wchodzi dwóch bolszewików z karabinami i dwóch milicjantów i mówią, żebyśmy się zbierali z rzeczami (po sto kilogramów, nie więcej, na człowieka). Mówią, że powiozą nas pod Moskwę, bo tu może być w każdej chwili front. W tym samym domu był znajomy policjant, którego też razem z jego rodziną zabrali. Po przywiezieniu na stację zaczęło się ładowanie. Do wagonów 30-tonowych ładowali oni po 30 rodzin, a jedna rodzina czasami liczyła i siedmioro ludzi.

W czasie czterodniowej jazdy nic nie dawali do zjedzenia i picia, kto miał trochę jakiego zapasu, to ten jako tako dawał sobie radę. Rzuciła się straszna choroba – czerwonka, na skutek brudu i głodu powstała. Podróż trwała prawie cały miesiąc. Przejeżdżając przez stację, spotykało się niejeden transport naszych ludzi, lecz rozmawiać, broń Boże, nie było można, ponieważ konwojenci, którzy nas pilnowali, od razu zamykali okna ruchome w wagonach.

W maju cały nasz transport przyjechał do Pawłodaru, który leży w północnym Kazachstanie. Tam nas zaczęli rozdzielać po kołchozach i sowchozach. Ja z matką i jeszcze kilkadziesiąt rodzin dostaliśmy się na barkę i rzeką Irtyszem pojechaliśmy do majskiego rajonu. Jechaliśmy tą barką dwa dni i dwie noce. W rejonie dostaliśmy przydział do sowchozu i tam zaczęła się nasza dwuletnia męka.

Z początku ciężkiej pracy mi nie dali, bo pasłem barany. Potem to odebrali, bo mówili, że to kobieta może robić i zastawili mnie na robotę polową. Przez cały rok nic nam kompletnie nie dawali: ani produktów, ani pieniędzy. Ludzie starzy i młode dzieci zaczęli umierać, nikt nawet nie wiedział, na jaką chorobę. Straszne gnębienie ludności tutejszej nad ludnością naszą dawało się porządnie we znaki. Jeżeli ktoś nie poszedł na robotę, nie dostał nic do jedzenia, a do tego jeszcze czekał go sąd. W pierwszym roku, jeżeli kto miał co do wymiany: bieliznę, poduszki itp., to ten mógł jeszcze żyć. W zimie w 1941 r. pracowałem jako sianowoz. Praca była bardzo ciężka, trzeba było pracować od świtu do nocy za jedyne 500 g chleba.

Tak przepracowałem całe lato, aż wreszcie w jesieni przyszła amnestia. Zaczął się pobór do wojska.

Ale jeszcze – póki wzięli mnie do wojska – nasłuchałem się różnych urągań i niemało się nagłodowałem. Żyłem między tymi ludźmi gorzej jak między bydłem, bo jeszcze nie widziałem i nie słyszałem, żeby człowiek w XX w. mógł tak żyć. Milicja NKWD sprawdzała co miesiąc, czy kto nie uciekł, a jeżeli takowego złapali, od razu czekało go długie więzienie i łagry. W lutym zakończyłem swoje nędzne życie, gdyż wyjechałem do wojska.

Miejsce postoju, 8 lutego 1943 r.