IZABELLA REK

Minkowice, 9 października 1945 r.

Izabella Rekówna, ur. 26 lipca 1922 r. w Suchedniowie, córka Jana i Marii z Markiewiczów.

Aresztowano mnie 9 maja 1941 roku o piątej rano. Przyszło po mnie ośmiu gestapowców kompletnie uzbrojonych i dziewiąty tłumacz. (Mieszkałam na wsi). W domu rewizji nie przeprowadzono. Zabrali mnie do urzędu gminnego, gdzie zrobili punkt zborny wszystkich aresztowanych w tym dniu, a stamtąd po kilku godzinach i spisaniu dokładnych personaliów grupami po 50 osób odwieziono nas do więzienia lubelskiego na Zamek.

W więzieniu po dokładnej rewizji osobistej wsadzono mnie do celi 38. W celi tej siedziały przeważnie kobiety o zarzutach kryminalnych. Starszą celi była wielokrotnie karana za awantury uliczne, oszustwa i kradzieże. Przed wojną siedziała w więzieniu dla niepoprawnych w Nowym Sączu. Z celi 38 przeszłam do 44, na pierwsze piętro (38 mieściła się w suterenie). W celi 44 towarzystwo było całkiem inne. Dzięki różnym sprzyjającym okolicznościom udało się nam, więźniarkom politycznym, w cichości przed władzami wymknąć się spomiędzy tego strasznego elementu.

Dla mnie „radość” ta nie trwała długo. Po dwóch tygodniach zabrano mnie do szpitala. Po kilku już dniach dostałam wysypki tyfusu plamistego. Przy tyfusie przechodziłam zapalenie opon mózgowych i zapalenie płuc. Dzięki bardzo silnemu organizmowi i wyjątkowo troskliwej opiece polskiego lekarza więźnia, dr. Stefana Cybulskiego, z choroby tej wyszłam bez specjalnych komplikacji. Lekarstwa otrzymywałam od moich rodziców „na lewo”.

W czasie mojej choroby odszedł transport kobiet do obozu w Ravensbrück. Było to 22 września 1941. Do tego transportu i ja byłam wyznaczona, ale z powodu ciężkiej choroby nie wywieziono mnie wówczas, w tym czasie leżałam nieprzytomna. O tym, że odszedł transport, dowiedziałam się później od mojej koleżanki, która wraz ze mną leżała w szpitalu, ona o wiele lżej przeszła tyfus. Po tyfusie wytworzyła mi się flegmona na lewym udzie. Nogę cięto mi bez żadnego znieczulenia, a w krótkim czasie po tym, z niezagojoną jeszcze blizną, wypisano mnie do celi.

W dwa miesiące pobytu „pod celą” zachorowałam na szkarlatynę. Stan mój był prawie beznadziejny, miałam już wtedy dziewiętnasty rok. Przyjaciółka moja (więźniarka usługująca w szpitalu) mówiła mi później, że nikt nie myślał o tym, że można mnie było uratować. Oddziałowy ze szpitala mówił zawsze „to ta, co grabarzowi uciekła spod łopaty”.

W trzy tygodnie po szkarlatynie, a w trzynaście miesięcy od chwili aresztowania, 30 maja 1942 roku, wywieziono mnie transportem (55 osób) do obozu Ravensbrück. W Warszawie dołączono Pawiak – 254 osoby. Podróż do Ravensbrück trwała dwa dni i jedną noc.

Na przystanku w Ravensbrück czekały na nas SS-manki z psami, które zaraz po wyjściu z pociągu odprowadziły nas do obozu. Tam po długim czekaniu spisano nas, przeliczono jeszcze raz od nowa i po 20 zaczęto nas kąpać i przebierać.

Jako kompletne umundurowanie otrzymałyśmy letnie sukienki z krótkim rękawem, fartuch i chustkę na głowę. Oczywiście bieliznę także – koszulę i reformy. Butów nie otrzymałyśmy żadnych. Do września chodziłyśmy boso.

Najbardziej dokuczały nam apele, które trwały po kilka godzin. Marzłyśmy niemożliwie. W pierwszej połowie września zaopatrzono nas w pantofle na drewnie, pończochy i krótkie żakiety w pasy. To był garnitur zimowy.

Zaraz po przybyciu do lagru przez pięć miesięcy byłam na bloku 13. W tym czasie pracowałam w kolumnie wyjazdowej w Hohenlychen w sanatorium SS. Tam użyto nas do budowy drogi. Później pracowałam w warsztacie przy butach słomianych, szyłam zelówki.

Po pięciu miesiącach od chwili przybycia do obozu, 31 października 1942 roku, wzięto mnie na operacje doświadczalne. Tego samego dnia zbadano mnie, wykąpano, przebrano w nową bieliznę i odesłano do pokoju nr 4. Następnego dnia rano przyszła siostra SS. Ogoliła nam nogi i dała morfinę doustnie. Gdy nie chciałyśmy wypić, powiedziała nam: – Nie bójcie się, to tylko morfina. W sali tej było nas pięć (ja, Zofia Baj, Barbara Pietrzyk, Stanisława Śledziejewska i Barbara Pytlewska). Po południu 2 listopada zrobiono mi pierwszą operację.

Siostra SS dała mi 2 cm morfiny w zastrzyku (mówiła mi to na moje zapytanie), po kilku minutach wzięto mnie na wózek i zawieziono pod salę operacyjną. Tam czekał już na mnie w drzwiach sali operacyjnej z podwiniętymi rękawami i w białym fartuchu rzeźnik, dr Fischer. Wysoki, przystojny blondyn o skrzywionym nosie i sępich oczach. Siostry, które mnie wiozły, zajęły się tym, aby mnie uśpić, jedna ścisnęła mi rękę powyżej łokcia gumą, a druga po rozbiciu ampułki z evipanem (10 cm) i naciągnięciu płynu do strzykawki zatopiła igłę w żyle i kazała mi głośno liczyć. Doliczyłam do siedemnastu i zasnęłam.

Gdy obudziłam się, leżałam w pokoju nr 4. Świeciło się już światło, okiennice były zamknięte. Operacja trwała przeszło dwie godziny. Obie nogi zagipsowane miałam do pachwin. Czułam przejmujący ból w całych nogach, tak że nie mogłam się zorientować, w którym miejscu mam cięte nogi. Po zdjęciu gipsu przed drugą operacją zobaczyłam, że na obydwu podudziach mam po dwie blizny wzdłuż kości goleniowych, długości mniej więcej 12 cm. Po drugiej operacji miałam krwotok z prawej nogi.

Po upływie 28 dni wzięto mnie po raz trzeci na operację. Przy trzeciej operacji, kiedy odkrywano po raz drugi trzeci szew, zatruto mnie eterem. Oprócz morfiny i evipanu podczas operacji nałożono mi na twarz maskę z eterem. Przy zatruciu dusiłam się, język uciekł mi do gardła. Nie ratowano mnie wcale, tylko zrozpaczone współtowarzyszki, nie mając nic innego, widelcem wyciągnęły mi język na wierzch. Dopiero później jednej z obsługi rewirowej udało się „ukraść”, „zorganizować” zastrzyk kozaminy [dopaminy?], który natychmiast mi wstrzyknęła. Tym mnie uratowała.

Operowano mnie cztery razy. W rewirze leżałam pięć miesięcy. Na bloku przez dwa miesiące miałam tak zwaną bet kartę, to znaczy, że mogłam nie chodzić do pracy. Po skończeniu się bet karty robiłam pończochy na drutach.

4 lutego 1945 roku na blok nasz przysłano listę operowanych do sprawdzenia i zapowiedziano nam, że następnego dnia po apelu nie wolno nam opuszczać bloku. Wiedziałyśmy, co to znaczy. Doskonale zdawałyśmy sobie sprawę z tego, co nas czeka. Zaraz 4 lutego wieczorem zebrałyśmy się i postanowiłyśmy, że na wezwanie ich nie stawimy się, powiedziałyśmy sobie, że żywych w swoje ręce nas nie dostaną. Postanowiłyśmy, że w ostatniej bodaj chwili rzucimy się na tych, którzy nas zechcą brać i bodaj taką bronią jak [nieczytelne] będziemy się broniły do ostatka. W chwili tej ogarnęła nas rozpacz, ale ona dodała nam bodźca do dalszych przedsięwzięć.

Od 4 lutego do końca lagru nie mieszkałyśmy już na swoim bloku. Chowałyśmy się po wszystkich możliwych i niemożliwych dziurach lagru, przebrane w okropne łachy, przemalowane, brudne (specjalnie), nocując pod barakami, w łazienkach, na strychach, w ubikacjach itp. W czasie naszego ukrywania się pod obcymi numerami, winklami i nazwiskami w lagrze działy się okropne rzeczy, codziennie zabierano masę kobiet do komór gazowych.

W takich warunkach doczekałyśmy zbawiennego końca. Przedtem jeszcze z obozu na piechotę popędzono nas na zachód. O głodzie pędzono nas pięć dni i cztery noce. Słabe i chore rozstrzeliwano w przydrożnych rowach.

Wyżywienie w lagrze było następujące: pół litra brukwi wraz z nieobranymi kartoflami, 1/5 część chleba i pół litra czarnej kawy. Na dwa tygodnie przed końcem chleba nie otrzymywałyśmy.

W chwili przybycia do lagru bloków mieszkalnych było 22 i od ośmiu do dziesięciu tys. więźniarek, w tym przeszło połowa [nieczytelne] Polek. W lagrze siedziały oprócz politycznych przestępczynie różnych kategorii. W chwili odejścia z lagru bloków mieszkalnych było 32, a mieszkanek od 40 do 45 tys.

Wykroczeń seksualnych ze strony SS sama osobiście nie zauważyłam.