LEOKADIA KWIECIŃSKA


Zeznanie więźniarki z Ravensbrück Leokadii Kwiecińskiej, ur. 1900 r., urzędniczki, zamieszkałej w Lublinie przy ul. 22 Lipca (Spokojnej) 8 m. 2


Była godzina siedemnasta 22 lutego 1941roku, kiedy do mojego mieszkania przyszli dwaj gestapowcy. Byli wprawdzie w cywilnych ubraniach, ale zobaczywszy ich w drzwiach wejściowych, poznałam kim są i że przyszli po mnie. Zaprowadziłam ich do swego pokoju i zaczęły się wstępne badania. Od razu zrozumiałam, że chcą mnie postawić wobec faktów dokonanych, że wszystko rzekomo wiedzą o mnie i chcą tylko potwierdzenia i wszystkie stawiane mi zarzuty odparłam twierdzeniem, że są w błędzie, ludzi, których mi insynuują, nie znam itd. Kazano mi się ubrać i iść z nimi na Zamek. Jest to wielki zabytkowy gmach, dawana siedziba królewska, od dawna już służący jako więzienie.

Na Zamku skonfrontowano mnie z kimś, kto jakoby wszystko o mnie powiedział. Mężczyzna, którego mi pokazano, wyglądem swoim zdradzał, że bity był potwornie. W chwili wyprowadzania go z jakiegoś pokoju do korytarza, gdzie stałam, czterech gestapowców jak sępy rzuciło się na niego, badawczo śledząc wyraz jego twarzy. Po konfrontacji zaprowadzono mnie do celi.

Była to izba o jednym zakratowanym oknie, wychodzącym na mury więzienia. Przeznaczona była, jak widać z przymocowanych do ścian żelaznych łóżek, na dziewięć osób. Ja byłam dwudziesta trzecia. Element bardzo rozmaity. Kilka prawdziwie politycznych, parę za nielegalny handel, nierząd, przekroczenie tzw. granicy i jedna za zabójstwo męża. Warunki higieniczne okropne. Wilgoć. Z sienników napełnionych startą starą słomą przy każdorazowym ścieleniu łóżek [unosiły się] tumany kurzu i zapach stęchlizny. Spałyśmy stłoczone dosłownie jak sardynki w puszce.

Przeniesiono nas później do celi mającej 22 łóżka, a nas było 56. Cela miała w górze dwa małe okienka wychodzące na podwórze więzienne, ale okna te były opatrzone od zewnątrz drewnianymi koszami, tak że powietrze dostawało się niewielkimi otworami. Odżywianie więzienne nędzne. Początkowo krupnik na obiad, czarna kawa na śniadanie, na kolację polewka z osypki. Później sama polewka i na obiad. Do tego niewielka porcja chleba. Na skutek głodu i brudu wybuchła epidemia tyfusu plamistego. Bardzo dużo więźniów ginie. Aby walczyć z epidemią, zarządza się drakońskie po prostu sposoby odwszawiania i dezynfekcji cel i ubrań. Do jednych z najbardziej przykrych rzeczy należały niespodziewane wizyty SS-manów w dzień i w nocy. Ponieważ były one bardzo często zwiastunami egzekucji, budziły lęk i grozę. Do najgorszych zbirów w więzieniu lubelskim zaliczano nieżyjącego już obecnie Schmidta oraz Dietricha. Przed wojną uchodzili za Polaków. Podobno Schmidt był sędzią, a Dietrich absolwentem Uniwersytetu Warszawskiego.

W marcu zawieziono mnie do gestapo. Mieściło się ono w okazałym gmachu dawnego Wojewódzkiego Urzędu Ziemskiego. W piwnicach urządzone były cele dla więźniów. Makabryczne wrażenie zrobił na mnie widok jasno oświetlonych piwnicznych korytarzy oraz mrocznych cel, które oświetlał tylko blask lamp z korytarza, gdyż zamiast drzwi cele miały żelazne kraty. Spoza nich wyglądały upiorne, blade twarze więźniów trzymanych tam nieraz całymi miesiącami. Ordynarne wrzaski wachmanów, jęki i rozpaczliwe krzyki mordowanych ofiar potęgowały grozę. Widziałam ludzi na wpół obłąkanych, niemających w sobie już nic ludzkiego, doprowadzonych straszliwymi metodami do stanu zupełnego odczłowieczenia i oczekiwałam, kiedy przyjdzie kolej na mnie.

Po kilku dniach wzięto mnie na badania. Nie będę się rozwodziła nad szczegółami. Zbitą do utraty przytomności, skopaną, oblewano wodą, abym oprzytomniała. Gdy nic nie pomagało, zniesiono mnie do tzw. celi odosobnienia, abym tam zakończyła życie. Przy upadku na cementową posadzkę rozbiłam sobie głowę do krwi. Na skutek wstrząsu przy biciu dostałam straszliwego rozstroju żołądka i torsji. W celi prócz drewnianej, pustej pryczy i ławy nie było nic więcej. Przeleżałam w niej dziewięć dni, za całe pożywienie mając wodę, której wypijałam niesamowite wprost ilości. Jeszcze raz w czasie tych dziewięciu dni zabrana byłam na badania. Zastosowano teraz metodę inną: łagodną, perswadującą. Gdy to nie dało pożądanego dla nich rezultatu, badający mnie zbir, dając upust swej wściekłości, a chcąc upokorzyć mnie do ostateczności, przemocą obnażył mnie, demonstrując zebranym, równym sobie zbirom, moje pokaleczone ciało. Nadmieniam o tym dlatego, żeby podkreślić, do jakiego stopnia dochodziło zezwierzęcenie tych „nadludzi”. Nieprzytomną prawie z upokorzenia i gniewu zniesiono [mnie] znów do celi.

Wbrew przewidywaniom nie umarłam. W pierwszy dzień Wielkanocy, widząc, że zaczynam chodzić, przeprowadzono mnie do poprzedniej celi, gdzie zastałam dwie miłe, serdeczne towarzyszki, które po siostrzanemu zajęły się mną i dzięki ich opiece mogłam po kilku dniach być odwieziona z powrotem do więzienia.

Po siedmiomiesięcznym pobycie w więzieniu, 21 września 1941 roku wywieziono mnie z całą dużą grupą około stu pięćdziesięciu kobiet w głąb Niemiec.

W Warszawie dołączono do nas transport z Pawiaka. Połączony ten transport, liczący ponad czterysta kobiet, wywieziono do największego niemieckiego kobiecego obozu koncentracyjnego w Ravensbrück. Tam po raz pierwszy zetknęłam się z dozorczyniami SS. Ubrane w szare mundury i w długie czarne peleryny, trzymając wielkie psy wilczury na smyczach, robiły wrażenie złowrogie i przygnębiające. Pierwsze wrażenie nie omyliło. Przeważnie młode te i często ładne kobiety były wcielonymi szatanami. Potrafiły życie nieszczęsnej więźniarki zamienić w jedno pasmo męki.

Obóz w tym czasie był w stadium rozbudowy. Mieszkalnych baraków, tzw. bloków, było piętnaście, nie licząc tych, w których mieściły się warsztaty. Po całodziennym staniu na placu zaczęto nas kąpać, przebierać, numerować. Wszystko to odbywało się w szalonym tempie, przy akompaniamencie popychań, wymyślań, nierzadko bicia. Ja otrzymałam numer 7682. Była to liczba kolejna, licząc od pierwszej więźniarki przybyłej do obozu. W czasie naszego przyjazdu mogło być kobiet do pięciu tysięcy. Największy procent stanowiły Niemki, potem Polki, Żydówki i Czeszki.

Jedzenie bardzo nędzne. Na śniadanie czarna, gorzka kawa, na obiad zupa z jarzyn, kilka ziemniaków w łupinach i bez soli, na kolację jakaś zupa albo czarna kawa. Porcja chleba mało wartościowego, gdyż zawierał niewielki procent zboża; dwa razy na tydzień kawałeczek margaryny i łyżka marmolady; raz w tygodniu jeden mały serek i plasterek kiełbasy.

Praca bardzo ciężka. Pierwszą moją pracą było znoszenie szaf z samochodów do domków SS-mańskich, potem podsypywałam piaskiem nowo budowane bloki. Praca ta trwała do połowy grudnia 1941 roku. Odzież była bardzo niedostateczna. Zaraz po przyjeździe zabrano nam wszystkie nasze rzeczy, dając ubrania lagrowe, składające się z bielizny, sukienki i kaftana zrobionych z materiału, tzw. pasiaka, który o ile był ciężki i twardy, o tyle mało ciepły. Będąc z natury dość wątła marzłam w tym ubraniu straszliwie na długich apelach odbywających się trzy razy dziennie. A zima 1941/42 była niezwykle ciężka.

W grudniu otwarto nowy warsztat pracy, tzw. Słomę. Wyrabiano z niej wielkie buty dla żołnierzy na froncie rosyjskim. Praca trwała bez przerwy dzień i noc. Nocną pracę znosiłam z trudem, nie mogąc opanować senności i osłabienia, wynikającego z braku snu i odżywiania, gdyż głód w tym okresie był potworny; nie było apeli, żeby kobiety nie mdlały z głodu. Całą naszą wtedy pociechą była myśl, że jeśli nas tak głodzą, to widocznie i sami nie mają co jeść.

Niestety, jakże bardzo byłyśmy w błędzie.

Pierwszego czerwca 1942 roku zabrano nam buty – drewniane chodaki. Musiałyśmy chodzić boso, bez względu na wiek lub stan zdrowia. Było to wprawdzie już lato, ale wczesne ranki były tak zimne, że często szron leżał na dachach i pokrywał trawniki. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek w życiu tak potwornie marzła jak w tym czasie. Wyrzucane na apel z bloków mieszkalnych jeszcze przed wschodem słońca, albo jeszcze gorzej – po całonocnej pracy, głodne, niewyspane, w letnich sukienkach z krótkimi rękawami. Po apelu liczebnym i roboczym, trwającym nieraz trzy godziny, przychodziłam do bloku granatowa z zimna. Za ukrycie rąk pod fartuchem w celu ogrzania ich trochę – policzkowano. Zmarznięte ręce nie mogły utrzymać kubka wystygłej już zwykle lury, zwanej kawą. Byłam tak przemarznięta, że – mając prawo spać w dzień po nocnej pracy – nie mogłam rozgrzać się pod cienkimi kocami. Spałam dwie, trzy godziny i szłam do pracy tak niewyspana, że kiedy dochodziła pierwsza, druga w nocy, ogarniała mnie nieprzezwyciężona senność, tak że mimo grożącej za to surowej bardzo kary (za sabotaż) drzemałam, a przecież oznaczoną normę trzeba było wykonać. Gdyby nie pomoc silniejszych, wytrwalszych towarzyszek pracy, nie wiem, jak bym przetrwała ten okres. Wszystkie te udręki jednak bledły wobec grożącej co chwila egzekucji.

Początkowo, po przybyciu do obozu, sądziłyśmy, że nic gorszego ponad pobyt w nim nas nie spotka. Kiedy jednak 18 kwietnia 1942 roku wzięto na egzekucję trzynaście lublinianek z naszego transportu, i kiedy potem co tydzień brano w mniejszej wprawdzie liczbie, ale stale, kogoś na egzekucję, i kiedy drogą uboczną dowiedziałyśmy się, że cały nasz transport lubelski ma wyroki śmierci – wstawałam rano wciąż z tą myślą: czy to dziś nastąpi?

W lipcu 1942 roku wezwano siedemdziesiąt kobiet z naszego transportu do dyrekcji lagru. Oprócz zarządu lagru było tam jeszcze kilku gestapowców, jak się później okazało – lekarzy niemieckich. Po kilku dniach wezwano cały transport, sprawdzono personalia i kazano wrócić do bloków. Nie wiedziałyśmy, co to ma znaczyć. Po paru dniach zagadka wyjaśniła się. Zarząd obozu oddał nas do dyspozycji doktorowi Gebhardtowi, dyrektorowi sanatorium dla inwalidów wojennych w Hohenlychen, jako materiał doświadczalny. Miałyśmy więc spełniać rolę królików lub świnek morskich. Pierwsze operacje doświadczalne odbyły się pierwszego sierpnia 1942 roku.

Od tej pory co jakiś czas systematycznie brano po dziesięć osób i poddawano operacjom nóg. Operacje polegały na tym, że na nogach (łydkach i udach) dokonywano chirurgicznych zabiegów: wyjmowano tkankę kostną, mięśniową, wyjmowano nerwy, łamano, skrobano kości i okostną. Nie umiem zresztą powiedzieć dokładnie, co było robione.

Mnie wzięto w grupie dwunastu 7 października 1942. Wszystkie nas zoperowano tego samego dnia. Zabiegi były bardzo ciężkie. Długotrwała wysoka temperatura wyniszczyła do reszty organizm i tak już bardzo wycieńczony. Trzy z naszej grupy zmarły skutkiem operacji. Reszta ma chore nogi, a parę jest kalekami. Ja osobiście wyszłam dość obronnie. Mam nogę chorą, odczuwam w niej dość silne bóle, ale na zewnątrz przedstawia się najlepiej z mojej całej grupy.

Po operacji leżałam sześć miesięcy. Podkreślić muszę, że wiele z nas nie przetrzymałoby tych operacji, gdyby nie pomoc towarzyszek obozowych Polek. One to, z narażeniem się na surowe kary, dożywiały nas po kryjomu, kosztem kuchni tzw. personalnej, przeznaczonej dla zarządu obozu.

Sądziłyśmy, że operacje ochronią nas od wykonania wyroków śmierci. Utwierdzały nas w tym mniemaniu fakty: jedną z operowanych wezwano do wydziału politycznego, odczytano wyrok śmierci i ułaskawiono; następnie wzięto znów dwie na egzekucję, a w ostatniej prawie chwili, dowiedziawszy się, że są po operacji doświadczalnej – cofnięto [ją]. Okazało się jednak, że jesteśmy niestety w błędzie. Operacje nie wstrzymywały wykonania wyroków. Na wiosnę 1943 roku sześć z operowanych zabrano. W tym i te dwie uprzednio wycofane. Trzeba nadmienić, że w wielu wypadkach operacjom poddawano jedne i te same osoby pięciokrotnie.

Nie ulega wątpliwości, że cały nasz transport służyłby doświadczeniom, aż do zupełnego wyniszczenia. Postanowiłyśmy się bronić i raczej spowodować wykonanie wyroków śmierci, niż iść bezopornie pod nóż. Toteż, gdy 15 sierpnia 1943 roku znów wezwano na operację dziesięć [osób], urządziłyśmy bunt za poparciem całego bloku, składającego się z Polek. Jak było do przewidzenia, oporne zawleczono przemocą, blok ukarano trzydniowym zamknięciem bez jedzenia, światła i powietrza. Jednak to były już ostatnie operacje. Zgrupowano nas, wszystkie operowane w jednym bloku i o dziwo nie wymagano od nas ciężkiej pracy. Nie wiem, może nas oszczędzano jako materiał doświadczalny, który mógł się jeszcze przydać.

A obóz rozrastał się, przybywały coraz nowe bloki, których w końcu było już trzydzieści dwa i prawie dwa razy większe.

Ciasnota stawała się wprost niesamowita. Na blokach mniejszych, liczących łóżek 270, mieściło się do ośmiuset osób, na blokach większych, gdzie było łóżek 426 – do 2 tys. kobiet. Można sobie wyobrazić, jakie były warunki higieniczno-sanitarne. Zapanował znów głód, który w okresie przysyłania paczek od rodzin nie był tak dotkliwy.

W Ravensbrück były prawie wszystkie narodowości Europy. Najwięcej było Niemek. Następnie dużo Polek, Francuzek, Czeszek, Rosjanek, Ukrainek. Mniejsze grupy stanowiły Norweżki, Belgijki, Holenderki, Jugosłowianki i Żydówki. W 1943 roku przywieziono Armię Czerwoną. Kobiety te wzięte zostały pod Stalingradem. Jako żołnierze powinny być umieszczone w obozach dla jeńców. Jednak Niemcy, łamiąc i w tym wypadku przepisy międzynarodowe, umieścili je w obozie koncentracyjnym, traktując na równi ze wszystkimi. A traktowanie było okropne. Na czele obozów stał Himmler. Jedne więc panowały metody i jeden system. Jeden cel był wyraźny: wyniszczyć jak najwięcej ludzi, a przedtem wyciągnąć jak najwięcej korzyści, jak najwięcej pracy z każdego.

Praca była bardzo ciężka i dzieliła się na dwa rodzaje: tzw. aussenowska, gdzie kolumny robocze wykonywały pracę na zewnątrz lagru, przy budowie szos, karczowaniu i sadzeniu lasów, wyładowywaniu pociągów, statków towarowych, budowaniu domków, wszystkich pracach rolnych i ogrodowych; oraz praca wewnątrz obozu – w kuchniach, pralniach, szwalniach, warsztatach szewskich, tkalni oraz warsztatach tzw. Dachau, gdzie wykonywało się roboty dla wojska – szycie bielizny, mundurów, futer, rękawic, czapek itd. Tempo pracy było szalone; ciągle poganiane biciem, a w najlepszym razie dzikim wrzaskiem, robotnice głodne, zmęczone, wstawały od pracy prawie nieprzytomne. Postrachem byli pilnujący SS-mani. Za byle wykroczenie bili albo robili meldunki, na skutek których robotnica dostawała 25 batów i karę aresztu, gdzie otrzymywało się gotowaną strawę raz na cztery dni. Stosowano i inne kary, jak stójka na dworze przez parę godzin bez względu na pogodę, wreszcie karny blok, gdzie więźniarki, zupełnie izolowane od reszty obozu, zmuszone były wykonywać najcięższe prace.

Praca, chociaż tak ciężka, nie byłaby czymś najgorszym. O wiele bardziej dawało się we znaki traktowanie polegające na tym, że robiono wszystko, aby kobieta zapomniała, że jest człowiekiem. Odczłowieczano nas z całą perfidią i wyrachowaniem. Karano za każdy objaw współczucia czy pomocy cierpiącym towarzyszkom, za modlitwę, za chęć nauki. Upokarzano na każdym kroku. Często powierzano stanowiska zwierzchnie kryminalistkom, typom zwyrodniałym, dla których znęcanie się nad więźniarkami było przyjemnością. Więźniarki dzieliły się na polityczne, asocjalne i kryminalne. Dla odróżnienia nosiły trójkąty 1 – czerwone, 2 – czarne, 3 – zielone. Wśród oznaczonych czerwonym trójkątem dużo było takich, które z polityką nie miały nic wspólnego. Była to też złośliwość Niemców, którzy w ten sposób chcieli podkreślić, jaki element utożsamiają z politycznymi Polkami, zwanymi często bandytkami. Nie przebierano w środkach, aby nas gnębić i upokarzać.

Co jakiś czas urządzano rewizje bloków i osobiste w poszukiwaniu lektury i piśmiennictwa obozowego. Po każdej takiej rewizji blok wyglądał jak po trzęsieniu ziemi. Rewizje ginekologiczne, jakoby w poszukiwaniu złota i klejnotów, wreszcie propozycje wyjazdu do tzw. Puffu, domu publicznego dla żołnierzy – wszystko to stwarzało atmosferę tak ciężką, że trzeba było mocnej struktury psychicznej, żeby się nie załamać i nie ulec depresji. Pamiętam, jak w końcu 1944 roku wezwano tylko bloki Polek politycznych i wszystkim kobietom bez względu na wiek zaproponowano ochotnicze zgłaszanie się do Puffu. Była to tylko szykana, bo dobrze wiedzieli, że nie znajdzie się kandydatka. Odpowiedzią było grobowe milczenie. Jedna z grupy operowanych zwróciła się do komendanta z protestem przeciwko takiemu traktowaniu więźniarek politycznych. Z miejsca kazał ją aresztować i osadzić w bunkrze, a całemu naszemu blokowi zapowiedział, że jeśli będziemy występować w dalszym ciągu przeciwko zarządzeniom władz obozowych, przewidziane wyroki śmierci wykonane będą natychmiast.

Okrucieństwo Niemców przejawiło się również w stosunku do kobiet i dzieci przywiezionych z Warszawy po upadku powstania.

Zdawać się mogło, że one, to znaczy ewakuowana ludność, powinny podlegać innym prawom niż cały obóz. Były jednak tak samo traktowane, tak samo bite, głodzone, maltretowane, tak samo wywożono je na ciężkie roboty do fabryk broni i amunicji. Oszukane przez Niemców, przywoziły ze sobą nieraz całe majątki w złocie i klejnotach i naturalnie musiały to wszystko oddawać.

Na skutek wielkiego zagęszczenia obozu i coraz gorszego odżywiania zaczęły się szerzyć choroby zakaźne; tyfus brzuszny i biegunka dziesiątkowały obóz. Za pożywienie służyła wyłącznie brukiew, początkowo świeża, potem suszona, gotowana razem z ziemniakami w łupinach, a w końcu już tylko z obierzynami. Szerzyły się choroby na tle awitaminozy. Bloki szpitalne były przepełnione. Mimo wielkich wysiłków i ofiarności ze strony lekarek – więźniarek różnych narodowości – nie były one w stanie opanować wzrastającej śmiertelności. Tak samo jak nie mogły zapobiec, gdy niemiecki personel lekarski uśmiercał pacjentki zastrzykami. Całkowity brak lekarstw i środków opatrunkowych powiększał jeszcze tragiczne położenie chorych, skazanych z góry na śmierć, chyba że sam organizm (o ile mu dano czas na to) zwalczył chorobę. Za przykładem Oświęcimia, gdzie szeroko stosowano te metody, zaczęto na początku 1945 roku w Ravensbrück urządzać tzw. apele selekcyjne. Komisje, w skład których wchodzili lekarze (!), wybierały z poszczególnych bloków pewną liczbę kobiet, których los był przesądzony. Wystarczyło mieć siwe włosy, mizerny wygląd, jakiś defekt w budowie ciała, aby komisja uznała dane kobiety za niezdolne do pracy i jako takie wysłała je do komory gazowej, później do krematorium. W ten sposób w marcu 1945 wykończono około 5 tys. kobiet.

Zbliżał się koniec wojny, ale Niemców ogarnął jakby szał niszczenia. Dwa piece krematoryjne dymiły bez przerwy dzień i noc. Upiorne wrażenie robiły dwa słupy ognia wznoszące się nad kominami. Istne pochodnie śmierci nad lagrem. Odór palonych kości i ciał zatruwał powietrze i przyprawiał o mdłości.

Wreszcie przypomniano sobie i o nas, to jest grupie operowanych, popularnie zwanych w obozie „królikami”. 4 lutego 1945 przysłano blokowej zarządzenie, że nie wolno nam opuszczać bloku. Nauczone przykładami wiedziałyśmy, co to znaczy. Po prostu egzekucja. Oświadczono nam, że z powodu grożącej obozowi ewakuacji naszą grupę chcą wywieźć w bezpieczne miejsce. Wiedząc, jakie to „bezpieczne” miejsce nas czeka i wiedząc, że tam rzeczywiście byłybyśmy już na zawsze pozbawione wszelkich ziemskich kłopotów, wolałyśmy bardziej niebezpieczny pobyt na ziemi. Postanowiłyśmy się więc bronić.

Nie będę rozwodzić się nad szczegółami tej walki, gdyż te nadawałyby się raczej do filmu sensacyjnego. Nadmienię tylko, że trwała ona prawie trzy miesiące. Zrozumiałyśmy, że Gebhardtowi zależy na usunięciu żywych dowodów rzeczowych, że zdaje on sobie sprawę, że nadszedł czas rozrachunku. Prawie cały obóz szedł nam z pomocą. Postanowiłyśmy grać na zwłokę. Sytuacja na froncie była tego rodzaju, że sądziłyśmy wszystkie, że każdy dzień, tydzień może przynieść nam wyzwolenie. Poza tym w obozie zaczął się niesamowity nieład i rozprzężenie. Widać było, że władze obozowe nie mogą opanować powstającego chaosu. Przyczyniały się do tego i transporty, które przychodziły albo opuszczały obóz prawie bez żadnej kontroli. W ten sposób z odchodzącymi transportami udało się wysłać z obozu osiemnaście operowanych. Reszta, w liczbie których ja byłam, została w obozie i z pomocą blokowych i sztubowych Polek oraz wielu innych naszych towarzyszek niedoli, które nieraz narażając własne życie ratowały nas jak mogły, walczyła o życie.

Wreszcie nadszedł dzień 28 kwietnia 1945 roku, w którym otworzyły się dla nas bramy obozu i wraz z kolumną 2 tys. kobiet, wprawdzie początkowo pod strażą SS-manów, ale upojone zwycięstwem wyszłyśmy na spotkanie tak długo oczekiwanej wolności.

L. Kwiecińska

październik 1945 r.