PIOTR MIREK

Warszawa, 24 czerwca 1946 r. Sędzia Antoni Knoll, jako członek Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, przesłuchał niżej wymienioną osobę, która zeznała, co następuje:

Nazywam się Piotr Mirek, lat 53, syn Józefa i Józefy, zam. ul. Ząbkowska 7 m. 15 w Warszawie, introligator, wyznanie rzymskokatolickie, niekarany.

Do chwili wybuchu powstania warszawskiego w roku 1944 i później do 9 sierpnia mieszkałem w Warszawie przy ul. Furmańskiej 9. Tego dnia około godz. 9.00 rano przyszli na podwórko domu, w którym mieszkałem, Niemcy i kazali wszystkim wyjść na podwórko, uprzedzając, że jeżeli ktoś by został, to zginie, gdyż będą rzucali granatami do piwnic.

Jaki to był oddział, nie wiem, mieli szare mundury, z rękawami zakasanymi do góry i trzymali bańki z benzyną.

Na podwórku ustawiono nas dwójkami, lecz nie oddzielano mężczyzn od kobiet i dzieci. Z Furmańskiej zaprowadzono nas na ul. Karową i schodkami przeszliśmy do Krakowskiego Przedmieścia. Z Krakowskiego skierowano nas na ul. Ossolińskich, do jakiegoś domu, numeru nie pamiętam, przypominam sobie tylko, że była tam brama z drewnianych desek. Do tego domu doprowadzono nie tylko nas z Furmańskiej 9, ale też ludzi z innych ulic. Tam rozdzielono nas z kobietami i dziećmi. Mężczyzn policzono, po czym połączono nas znowu z kobietami i przez Saski Ogród doprowadzono nas do pierwszej hali za Żelazną Bramą. Tam znowu oddzielono kobiety i dzieci od mężczyzn. Mężczyźni zostali zrewidowani przez stojąca pod halą żandarmerię. Kobiet nie rewidowano.

Zaznaczam, że po oddzieleniu kobiet i dzieci od mężczyzn, kobiety odprowadzono w kierunku na Wolę.

Po dokonaniu rewizji i odebraniu wartościowych rzeczy jak zegarki i biżuteria, kazano nam się do połowy rozebrać, to znaczy zdjąć marynarki i koszule i zapędzono nas do roboty, a mianowicie kazano nam nosić cegły, z których robiono barykadę. Praca ta trwała, jak sobie obliczam od godz. 11.00 rano, do 6.00 po południu.

Muszę stwierdzić, że praca wykonywana była w ciężkich warunkach: od strony ul. Ciepłej padały strzały powstańców, na które Niemcy odpowiadali, więc musieliśmy trasę od zburzonych domów, z których braliśmy cegłę, do barykady przebiegać chyłkiem, przy czym, jeżeli któryś z Niemców został ranny lub zabity, towarzysze jego, trzymając karabin za lufę, bili nas kolbami po karku.

Na ogólną liczbę zajętych przy tej pracy mężczyzn w liczbie 100 – 150, uderzeniami takimi kilku zostało zamordowanych. Przypominam sobie, że gdy jeden z naszych został ranny w rękę, podszedł do niego Niemiec i zapytał się, czy może pracować. Otrzymawszy odpowiedź odmowną, dwoma strzałami z rewolweru zabił go. Koło godz. 6.00 po południu mnie i jeszcze trzech innych mężczyzn jeden z Niemców zaprowadził na plac między pierwszą a drugą halą (pierwszą nazywam halę znajdującą się od strony Ogrodu Saskiego). Leżał tam jakiś trup. Niemiec kazał nam wziąć tego trupa i zanieść do drugiej hali. Tam palił się stos drewna wysokości około metra. Kazano nam trupa rozbujać i wrzucić na stos.

W momencie, kiedy rzucaliśmy tego trupa, Niemiec dwukrotnie strzelił do mnie z tyłu w szyję. Co było bezpośrednio po tym, nie pamiętam, gdyż straciłem przytomność. Odzyskałem ją, gdy leżałem już na stosie. Zorientowawszy się w sytuacji, zsunąłem się ze stosu jak beczka, przy czym ręce wpadły mi w gorący popiół.

Wskutek rzucenia mnie na stos poparzone mam ręce i plecy (świadek okazuje blizny od oparzenia: na lewym i prawym ręku w okolicach łokcia oraz mały palec u lewej ręki). Gdy leżałem już obok stosu i zastanawiałem się, jak umknąć z tej hali, przyszedł ten sam Niemiec, który strzelił do mnie i, widząc mnie leżącego obok stosu, chciał widocznie sprawdzić, czy ja jeszcze żyję. Sprawdzenie to odbyło się w ten sposób, że mnie kopnął. Widząc, że nie ruszyłem się, odszedł, zostawiając mnie na miejscu. Po jego odejściu doczołgałem się do schodów prowadzących do piwnicy.

O której to godzinie mogło być, tego nie wiem, w każdym razie zapadał zmrok.

W piwnicy było dosyć ciemno. Gdy wzrok mój przyzwyczaił się do ciemności, zobaczyłem pośrodku piwnicy stos walizek i tobołków, a dookoła niego około 30 trupów. Ponieważ byłem do połowy rozebrany, więc poszukałem sobie marynarki. Odpocząwszy przez jakiś czas, gdy już było zupełnie ciemno, tą samą drogą wylazłem z piwnicy do hali i wyszedłem na ul. Chłodną od strony bazaru Jonasza.

Czy w hali palił się jeszcze stos, nie zwróciłem uwagi.

Na ulicy zauważyłem w odległości mniej więcej 150 do 200 metrów w kierunku ul. Solnej karabiny maszynowe skierowane lufami w stronę Grzybowskiej, a od strony Grzybowskiej w tej samej mniej więcej odległości również karabiny maszynowe skierowane na ul. Solną. Czołgając się na kolanach w stronę ul. Grzybowskiej dotarłem do Wielopola, po przebyciu którego znalazłem się za murem zburzonego domu na odcinku między Wielopolem a Graniczną, tam odpocząłem parę minut, a później poszedłem w kierunku Grzybowskiej. Po ujściu kilkunastu kroków zostałem zatrzymany przez powstańców. W czasie przebywania trasy między halą a rogiem Wielopola zostałem ostrzelany przez karabin maszynowy.

Powstańcy wzięli mnie do szpitala na ul. Grzybowskiej, numeru nie pamiętam, i tam zostałem opatrzony. W tym szpitalu przebywałem do rana. Następnie przeniesiono mnie do szpitala do Kasy Chorych na Mariańską. Po dwóch tygodniach pobytu w tym szpitalu, wobec zbliżania się Niemców, wszyscy chorzy, choćby o kiju chodzący, zostali skierowani do szpitala dziecinnego na Kopernika koło Krakowskiego Przedmieścia.

O losie mężczyzn, którzy wraz ze mną byli koło hali targowej, jak również o losie chorych, którzy ze względu na swój stan nie mogli wyjść ze szpitala na ul. Mariańskiej, nic mi nie jest wiadomo.

Na Kopernika przebywałem również około dwóch tygodni i z tych samych przyczyn co na Mariańskiej wraz ze wszystkimi rannymi mężczyznami wyszedłem do szpitala na ul. Pierackiego 3/5. Chorych mężczyzn, którzy nie mogli iść o własnych siłach, zaniesiono na noszach.

W szpitalu przy ul. Kopernika pozostały tylko chore dzieci oraz personel lekarski i pielęgniarski. O losie ich również nie wiem.

W szpitalu na Pierackiego przebywałem około trzech tygodni. Szpital ten opuściłem w momencie bombardowania go przez Niemców z artylerii. Ze szpitala tego wyszli tylko ci, którzy mogli dokonać tego o własnych siłach. Ciężko ranni zostali i, będąc już na ulicy, słyszałem ich jęki i krzyki dobywające się spod gruzów domu.

Wiem, że wszyscy chorzy, którzy pozostali w szpitalu, a leżeli w salach parterowych, zginęli bądź pod gruzami, bądź też spalili się.

Na Pierackiego ogarnęli nas Niemcy i wraz z ludnością cywilną następnego dnia wywieźli do obozu w Pruszkowie. Po czterodniowym pobycie w Pruszkowie załadowano nas do pociągu i wywieziono.

Gdzie transport ten był przeznaczony nie wiem, gdyż w Końskich udało mi się uciec.

Odczytano, na tym czynność zakończono.