MIECZYSŁAW GILOZIŃSKI

Zostałem zaaresztowany przez władze sowieckie w październiku 1939 r. Do stycznia 1940 r. siedziałem w więzieniu w Białymstoku. Byłem tam stale po nocach wzywany na śledztwa, w czasie których bito mnie bez przerwy. Podczas jednego śledztwa wybili mi ząb. W styczniu wywieziono mnie z Białegostoku do Borysowa. W drodze, która trwała ok. ośmiu dni, otrzymaliśmy łącznie pięć kilogramów chleba i parę śledzi. Wodę, zimną, dostaliśmy tylko w Baranowiczach.

W Borysowie zaprowadzili nas do więzienia. Droga była następująca: po wyjściu z pociągu musieliśmy dwie godziny siedzieć przed stacją, w śniegu, przy mrozie 40 stopni, bez ciepłej odzieży. Następnie pomaszerowaliśmy do więzienia. Tam siedzieliśmy w piwnicach, gdzie była temperatura równa temperaturze na dworze. Dostaliśmy 200 g chleba i po pół litra gotowanej wody. Całą dobę staliśmy, ponieważ nie było miejsca na siedzenie. W tym czasie odmroziłem ręce i nogi. Później ulokowano nas w celach po 50 osób. Cele miały po ok. 12 m2. W więzieniu tym otrzymywałem po 600 g chleba dziennie i dwa razy na dobę zupę. Warunki były okropne, nie otrzymaliśmy ani razu czystej bielizny, od pierwszych dni byliśmy zawszeni. Starą podartą bieliznę praliśmy w herbacie, która była przeznaczona do picia. Wyprowadzano nas raz, ewentualnie dwa razy w tygodniu na podwórze więzienne na 10 do 15 min. Latem, podczas upałów, wskutek przeludnienia celi mdlałem z braku powietrza. W celi była beczka na mocz i na kał. Beczkę tę opróżniali dwa razy na dobę. Do klozetu prowadzono nas rano i wieczorem. Chorzy na dyzenterię załatwiali się w celi po kilka razy na dzień.

Po odczytaniu mi wyroku dziesięcioletniego – wyrok ten był zaoczny – musiałem się podpisać na okres dziesięciu lat przebywania na ciężkich robotach w Komi [A]SRR. Za jakie przewinienia otrzymałem ten wyrok, nie wiem do dzisiejszego dnia.

Droga z Borysowa do Komi trwała koło czterech do pięciu tygodni. W drodze otrzymywaliśmy po 400 g chleba dziennie, słoną rybę i od czasu do czasu wodę, na zmianę to zimną, to przegotowaną.

W Kotłasie pierwszy raz dostałem ciepłą strawę. W obozach pracy mieszkaliśmy w mokrych ziemiankach. Tam otrzymaliśmy watowane ubrania i filcowe buty. Ubranie służyło do pracy i jednocześnie było pościelą w nocy.

W obozie tym woziłem ziemię na nasypy kolejowe. Norma dzienna była sześć i pół metra sześciennego zmarzniętej ziemi wykopać i odwieźć na odległość do 50 m, czyli dziennie musiałem wykopać i wywieźć 80 do 90 taczek. Za wykonanie tej pracy otrzymywałem 800 g chleba i dwa razy dziennie zupę. Za niewykonanie tej normy w ciągu dnia musiałem w godzinach wieczornych nadrabiać i po wykonaniu normy odprowadzano mnie do ziemianki. Przeciętnie sypiałem po sześć do ośmiu godzin dziennie. Po kilku tygodniach opadłem z sił wskutek nadmiernej pracy i złego odżywiania i nie byłem w stanie wykonać normy. W związku z tym dostałem tylko 300 g chleba dziennie i raz ciepłą strawę.

Po zupełnym wyczerpaniu fizycznym opuchłem i wtedy wysłano mnie do drugiego obozu, gdzie norma dzienna była niższa przy nieznacznym podwyższeniu ilości strawy.

Wskutek bardzo ciężkiej pracy, złych warunków mieszkaniowych i złego odżywiania wielu kolegów umierało lub ciężko się rozchorowało.

Jeden z moich bliskich kolegów, będąc ciężko chory, zmuszony został do wyjścia do pracy. Po wyjściu z ziemianki z braku sił upadł. Strażnicy, którzy prowadzili na robotę, zbili go kolbami karabinów, twierdząc, że symuluje chorobę. Potem wciągnięto go nieprzytomnego do ziemianki. Po powrocie z pracy kolega mój zmarł. Nazwisko jego Jan Michalczak, pochodził z okolic Brzesławic [?], woj. wileńskie. Wypadków takich było wiele, nazwisk nie pamiętam. Od czasu aresztowania aż do zwolnienia straciłem na wadze ok. 25 kg.

Przypominam sobie nazwisko człowieka zmarłego z wycieńczenia, jest nim Józef Madejewski, sierżant. Służył on w wojsku w Baranowiczach.