GERARD GOGUŁA

Pcht. [?] ogniomistrz Gerard Goguła, 26 lat, technik drogowy i mierniczy, samotny.

Powołany do rezerwy 24 lipca 1939 r., do 73 pułku piechoty. Ranny [?] 4–5 września w Alwernii k. Krakowa. Rozbrojony 17 września w Kopyczyńcach, woj. tarnopolskie. Podążaliśmy do szpitala do Zaleszczyk. Z rana 17 września zaskoczono nas przy szkole, gdzie był tymczasowy szpital wojskowy. O 8.00 rano rozbrojono nas, uformowano w duży oddział lotników i piechoty naszej i pędzono nas do Husiatyna. Po drodze dołączali żołnierzy z Korpusu Ochrony Pogranicza i Policji Państwowej. Droga nasza była długa, pędzono nas ok. 26 km. Po drodze na każdej ulicy stała młodzież ukraińska, która śpiewała, jako oswobodzimy naród wolny [sic!], śmiano się z nas. Żydzi uzbrojeni w nasze karabiny pełnili funkcję milicji, która budowała bramy triumfalne, witali chlebem i solą – nasza Krasna Armia przyszła.

Pędzono nas do Husiatyna przez most pontonowy na rzece [Z]brucz. Po przyjściu koło wieczora odbył się krótki postój korpusu rosyjskiego, gdzie dano nam szeregu lampy [sic!] i pędzono dalej. Miejsce to było nam nieznane, pamiętam tylko, [że] przechodziłem koło dużego pomnika Stalina [i] Lenina, który był oświetlony, z oczu wychodziły iskry światła na Polskę [sic!]. Zrozumiałem dopiero, co to znaczy.

Od tego pomnika prowadzono nas kilometr dalej. Był to kościół przerobiony na kino-dancing.

Tu spotkaliśmy już dużo naszych żołnierzy, cywili, żon, matek i dzieci. Zrazu zgrupowali nas wszystkich – żołnierzy osobno – tu spisali ewidencję naszą. Po tygodniu zabrano nas w nocy na stację (szliśmy pieszo przez las), gdzie nas załadowano. Jechaliśmy cały dzień i noc, rano wyładowaliśmy się na stacji kolejowej Jarmolińce. Tu pędzono nas przez pola kołchozów do głównego NKWD, tu znów rejestrowano. Spaliśmy przez tydzień w dużym ogrodzie pod niebem.

Po ciężkich rewizjach i przesłuchaniach sformowano nas znowu w roty po 60 żołnierzy i pędzono znów na stację Jarmolińce. W nocy załadowano nas i odjechaliśmy do Równego przez 13 dni pełnych. Bochenek chleba wrzucono nam do wagonu jak bydłu. W Równem staliśmy przez pełne cztery dni. Około godz. 22.00 wieczorem przyczepiono parowóz i pędzono znowu jak szaleni. Nad ranem, godz. 6.00, dzień deszczowy, wyładowano nas na stacji Barszczowice k. Lwowa. Uformowano nas gotowych do marszu. Bojce i milicja rozstawili się po obu stronach szosy z karabinami maszynowymi i pędzono nas do Jaryczowa Starego k. Lwowa, 13 km. Byliśmy ciężko osłabieni, chorzy przez głód, który nam strasznie dokuczał. Doszliśmy do Jaryczowa, tu nas zapędzono do chlewa, gdzie bydło stało.

Człowiek zbolały, do tego stopnia osłabiony, że upadł, gdzie stał. Rozlokowano nas tu dwa i pół tysiąca żołnierzy. Tak pędzili my przez pięć dni, na szósty dzień z rana zarządzono zbiórkę całego obozu i chciano nas pędzić na trasę. Nie udało się to, lecz w następnym dniu wypędzili kilka brygad do miejsca pracy, gdzie połowa uciekła.

Po upływie dwóch tygodni zapanowała tu strasznie czerwonka, żyliśmy bez środków [leczniczych], nawet lekarzy nie było. Wszy wzięły górę, a tu pędzą i pędzą do pracy ludzi. W pewnej okoliczności w obozie wybuchł strajk. Nie przyjmował nic z kuchni, nikt nie wychodził z obory, czarny sztandar powiewał nad obozem. Zostaliśmy silnie obstawieni przez bojców z karabinami i granatami ręcznymi do dnia następnego.

Dnia tego przyjechało naczalstwo NKWD, które sprawę chciało załatwić. Zmieniono słomę, zapędzono nas do łaźni w Jaryczowie. W drugim dniu rozchorowałem się ciężko, leżałem na ziemi bez przytomności. W tym czasie zrobiono zbiórkę wszystkich jeńców i rozpędzono cały obóz na dwa kierunki, pozostało nas tylko 180, samych chorych. Cywile zostali sprowadzeni do obozu dla zrobienia prycz dla jeńców. W pierwszej chwili przystąpiono do budowy izby chorych, gdzie były przydzielone dwie siostry sowieckie Nadzię i Rozię. Dosyć długo walczyły o polepszenie naszego bytu, odstawiły duże ilości jeńców do Lwowa do szpitala, skąd już nigdy nie wracali. Do obozu przywieźli naszych żołnierzy, byli to nowi straceńcy. Pędzono nas każdego dnia [do pracy] na trasę Lwów–Kijów.

15 stycznia [1940 r.] został zastrzelony przy wieżyczce, przy drutach, Paweł Urbanek z Kochłowic ([ul.] 3 Maja 19, pow. Katowice) i inż. Tatowa z Bielska. Jerzego Drucha z Wielkich Hajduk, pow. Świętochłowice, który był tylko ranny w nogę, odstawiono do szpitala, po wyleczeniu odjechał z obozu naszego jako volksdeutsch do domu.

Było dużo Niemców, Ukraińców i Białorusinów. Poczęliśmy się zastanawiać, ile mamy zdrajców w ojczyźnie. 22 czerwca wysłano nas do Kozłowa k. Krasnego. Szosa ta była dla nas niemiła, pędzono nas na tę normę, ponieważ zależało im strasznie na tej drodze. Pędzono nas, obiecano złote góry. Gdy się normy nie wypełniło, zamykano nas do karceru. Płacono nam tyle za pracę, że jeszcze dopłacać musieliśmy do tej pracy, dawali kilka rubli Ukraińcom lub Białorusinom dla pociągnięcia nas w pracy. Przystąpili nawet do nas, żeby przystąpić do współzawodnictwa jako stachanowcy. Nikt się nie zgodził na to. Brygadierów zamykano.

Tu znów wysłano nas do Podlisek Małych k. Lwowa, gdzie byliśmy do 15 lutego [1941 r.]. Jednego dnia zarządzono zbiórkę, gdzie zarejestrowali Rusów, Ukraińców, Żydów i Niemców. Z dwóch i pół tysiąca żołnierzy pozostało tylko 320 Polaków. Była to rozpacz. Stąd wysłano nas do Strużby [Stróż?] do kamieniołomów. Ta praca była ciężka, wieczór tu w tejże Strużbie [tych Stróżach?] cały skarb państwa, duży las bukowy, gdzie wysadzony został dla otwarcia [nieczytelne] kamienia [sic!]. Drzewa zostały zakopane z powrotem do dziur. Tu i tak długo nie byliśmy, przetransportowano nas znów do Olszanicy k. Złoczowa. Tu przydzielono nas do pracy przy budowie lotniska, mieszkaliśmy w namiotach. Zgrupowali nas w duży obóz, pracowaliśmy tu do wybuchu wojny, był to 23 [sic!] czerwca 1941 r. Nastąpił wymarsz, była to ucieczka. Pędzono nas głodno, piliśmy własny mocz, kto osłabł lub zemdlał w drodze, został zabity. W Zborowie siedmiu zostało zabitych przez to, że już dalej nie mogli iść. Rozprawili się z nimi bestialski sposób. W Wołoczyskach przekroczyliśmy granicę 29 czerwca.

Granica polsko-rosyjska była ciężko obstawiona. 1 lipca 1941 r. załadowano nas do transportu i odjechaliśmy do Starego Bielska [Starobielska]. Tu wysyłano nas do pracy przy budowie lotniska, gdzie pracowaliśmy parę tygodni.

Stał się cud, wybawiono nas stąd. Był to układ polsko-sowiecki. Wybawcą naszym był pan podpułkownik Wiśniowski. Odjechaliśmy do naszej polskiej armii, która się tworzyła w Tockoje.

Listów żadnych od rodziców nigdy nie otrzymałem, nigdy żadnej wiadomości nie miałem.

Warunki były straszne, [nie] do opisania, trzeba tylko duży pamiętnik, który posiadam.