JERZY GOSTKIEWICZ


Kapitan broni pancernej Jerzy Gostkiewicz, [oficer] służby stałej, dowódca 101 Kompanii Transportowej, żonaty.


W październiku 1939 r., będąc szefem samodzielnego Dowództwa Obszaru Warownego „Wilno” w chwili wejścia na przedmieście Wilna czołgów bolszewickich zdążyłem jeszcze zderzyć dwa samochody ciężarowe dla zabarykadowania ulicy i umożliwienia wycofania się naszego wojska ku granicy litewskiej, po czym, po przyłączeniu się do kolumny samochodowej już na placówce Korpusu Ochrony Pogranicza, przekroczyłem granicę i zostałem internowany przez Litwinów.

Po półrocznym siedzeniu za drutami zostałem jako inwalida zwolniony przez komisję lekarską z obozu internowanych w Wiłkowyszkach [Wyłkowyszkach]. Do uznania mnie za inwalidę przyczyniło się moje zderzenie w 1938 r. z samochodem, gdy jechałem na motocyklu, co pozostawiło ślady pęknięcia czaszki, połamanej nogi i ręki. Po wyjściu z obozu zamieszkałem początkowo w Koszedarach (Litwa), a potem za łapówkę udało mi się zamieszkać w Wilnie u znajomych. 14 czerwca 1941 r. w domu zostałem przez NKWD aresztowany i wywieziony wraz z innymi Polakami w zakratowanym bydlęcym wagonie do Starobielska, a wkrótce po wypowiedzeniu wojny Niemcom na płn. Ural, swierdłowska obłast, miejscowość Gory [?], I oddział, 10 oddzielenie, 47 łagpunkt.

Obóz przymusowych robót, gdzie się udałem, składał się z kilku drewnianych baraków w tajdze uralskiej, otoczonych wysokim płotem drewnianym, naszpikowanym drutem kolczastym; z dwóch stron stały wieże strażnicze, gdzie czuwał anioł stróż z karabinem maszynowym na wszelki wypadek. Warunki mieszkaniowe, jeżeli to mieszkaniem nazwiemy, były takie, że w pokoikach czy salach były dwupiętrowe prycze, a było ich tak dużo, że miejsca wolnego nie wystarczało dla wszystkich mieszkańców. Zaduch i wydzieliny brudnego, niemytego ciała, potu i ubrań przypominał rosyjskie koszary, gdzie nad ranem topór można powiesić w powietrzu. A poza tym wszy, rozwielmożnione do granic przerażających – ludzie mieli na ciele rany od drapania, ale jak kto pilnował i wolny czas (a było go bardzo niewiele) poświęcał na tępienie pasożytów, to ta reszta, co ukryta została, dawała możność myślenia. Higiena była na propagandowych afiszach, a w życiu codziennym było brak wody, którą zresztą wozili w beczkach zakluczeni.

Co się tyczy składu zesłańców, to byli obywatele Polski, Litwy i Estonii, rekrutowało się to bractwo z najróżnorodniejszego elementu od ministrów i generałów do opryszków i złodziei. Polacy trzymali się kupy, to samo Litwini, jak też Estończycy. Odniosłem wrażenie, że górowali nad wszystkimi Litwini, choćby dlatego, że ich było najwięcej, oni też pozajmowali przeważnie wszystkie nadrzędne funkcje, choć jeśli Polak był giętki w karku i sympatyzował, choćby pozornie, z bolszewikami, to też dostawał funkcję starszego brygadiera. Ja sam, nie chcąc chodzić do lasu na zrąb drzewa, pracowałem jako cieśla, robiłem trumny i wstawiałem szyby do okien. Szkło rżnąłem pilnikiem, bo brakowało diamentu, a zamiast kitu rozrobiłem glinę z sieczką.

Żadnego grosza nie dostałem, jak również i ubrania. Byłem rad, jak mi się udało „wyrobić” drugi kocioł – to nieraz oprócz talerza zupy dostałem łyżkę kaszy i o 200 g więcej chleba. Na ten chleb poszły wszystkie moje graty, które zabrałem z Wilna, a których mi bolszewicy przy parokrotnej rewizji nie zabrali. Chleb albo papierosa kupowałem od samych bolszewików, którzy – przeskrobawszy – zostali wysłani karnie do obozu pracy, jednak mieszkali oddzielnie i jako stachanowcy dostawali lepszy i obfitszy kocioł.

Życie kulturalne było, dzięki profesorowi [Uniwersytetu Stefana] Batorego Kosierkowskiemu, na poziomie możliwości, tzn. każdego dnia, zakonspirowani, zbieraliśmy się w jednej z sal i tam kolejno, co kto pamiętał i w jakiej dziedzinie pracował dzielił się z kolegami. Jeden mówił o Balzaku, drugi o kinematografii, ale te wieczory samokształcące pozostawiły uczestnikom niezapomniane wrażenia.

Co do tortur, to ja osobiście nie zaznałem żadnych, chyba że wiecznie byłem głodny, a potem kiedy w samym początku zostałem brygadierem specjalistów i kilku z mej brygady nie przyszło na czas na zbiórkę, to mnie jako starszego wsadzili na trzy dni do aresztu i zdegradowali do zwykłego robociarza. Sposób indagacji był poprawny.

Informacji o Polsce nie mieliśmy żadnej, ale za to propaganda komunistyczna była duża. Śmiertelność bardzo wysoka i choć dla wszystkich robiłem trumny, jednak nazwisk nie pamiętam, z wyjątkiem: Żelniechowski [?], Remigier, Bobrowski, Wasilewski, Woźniak, Tarasiewicz, Łaszczyk.

Była w obozie izba przyjęć, był doktor, ale lekarstw żadnych, a ludzie puchli z głodu, rany z braku witamin pokrywały ciało niejednego, a zaraza – czerwonka i biegunka – zabierała ofiary jedną po drugiej.

Pisać nie umiem, ale opisać to, co nasi rodacy przeżyli i przecierpieli u naszych sojuszników – bolszewików, potrafi zrozumieć tylko ten, kto przeżył sam.

10 stycznia 1942 r. zostałem zwolniony z obozu i dopiero 4 marca zostałem przyjęty do polskiej armii w Ługowoji [Ługowoje], do 10 Dywizji Piechoty na stanowisko Szefa Samochodowego Dywizji.