KAZIMIERZ DUBOWSKI

Szer. Kazimierz Dubowski, 3 kompania, batalion łączności.

Do ZSRR dostałem się wraz z rodziną, 12 lutego 1940 r. Przy aresztowaniu rodziny nie byłem obecny, gdyż mieszkałem o dziesięć kilometrów od domu, w mieście, gdzie uczęszczałem do gimnazjum ogólnokształcącego.

Przede wszystkim muszę napisać o aresztowaniu rodziny i uwięzieniu jej w wagonie wraz z kilkuset ofiarami pamiętnego poboru 10 lutego [1940 r.] celem przesiedlenia na: łutszie usłowia żyzni, w kraj mira, szczastia i swobody (na lepsze warunki życia, w kraj zgody, szczęścia i swobody). Są to słowa jednego z NKWD-zistów, wówczas będącego komendantem transportu przesiedleńców wysyłanych do Rosji.

Rano 10 lutego 1940 r. przyszedł posłaniec z sielsowieta, który się mieścił w sąsiedniej wsi, by ojciec z rozkazu naczelnika milicji poszedł na wyznaczony odcinek, celem rozkopania śniegu z drogi. W niespełna dwie godziny potem we dwa wozy przyjechało trzech milicjantów, dwóch NKWD-zistów, dwóch bojców, polski Żyd zdrajca, także komunista Polak i dziewczyna. Ta ostatnia trójka, znając wszystkich dokładnie, życie, jak i drogi, była głównym dowodzicielem. W domu była obecna matka i trzy siostry. Na komendę „ręce do góry” przerażone kobiety straciły przytomność i świadomość tego, co by się mogło stać powodem zbrojnego najścia na dom rolnika. Następnie w ostrych słowach rozkazano usiąść za stół, kładąc na nim ręce, po czym jeden z karabinem gotowym do strzału pozostał na straży aresztowanych, reszta dokonała ścisłej rewizji, po której kazano zabrać niezbędne rzeczy do codziennego użytku i prowiant na miesiąc. Z takiego zachowania się NKWD, matka i siostry nie mogły zrozumieć, co to wszystko znaczy, natomiast w sercach zrodziło się straszne przeczucie czegoś potwornego, czego umysł jeszcze nie zdołał przeniknąć. Pierwszy przestrach i zdumienie poczęły ustępować miejsca rozpaczy i żalowi, a obecna sytuacja coraz wyraźniej przemawiała o tym strasznym dramacie, który kładł kres cichemu i pogodnemu życiu na ziemi ojczystej. Nie było nikogo w domu, kto by mógł pocieszyć zrozpaczone kobiety, prócz nieubłaganych oprawców ślepo poddanych czerwonemu prawu i zdrajców, zaślepionych rozkosznymi obietnicami czerwonej propagandy.

Widząc, że zamiast wysłuchania rozkazu, coraz większy płacz ogarnia aresztowanych, milicjanci sami zaczęli pakować, niektóre rzeczy co lepsze zostawiając na razie nietknięte. Widząc to, starsza siostra zaczęła reagować, chcąc sama zabrać się do pakowania, jednakże nie pozwolili jej zabrać lepszych ubrań, maszyny do szycia, mięsa, mąki, prócz tej ilości, jaką ofiarowali własnoręcznie okupanci, a późniejsi spadkobiercy naszego gospodarstwa, naturalnie bez wiedzy wyższej władzy, co dowodzi grabieży dopuszczanych przez podrzędne czynniki ZSRR. Wreszcie nadszedł czas opuszczenia gniazda rodzinnego dziedziczonego od paruset lat. Zadecydował o tym gruby głośny głos NKWD-zisty: Pogrużatsa na podwody!

Gdy załadowano rzeczy na furmankę, tamże ulokowano omdlałą matkę i siostry, ruszono do stacji kolejowej odległej o pięć kilometrów. Po drodze zaczęły dołączać takież orszaki, wiozące nieszczęsnych obywateli byłej Rzeczypospolitej Polskiej, dzisiaj samowolnie rządzonej przez najeźdźcę. Nareszcie płacząca kolumna przybyła na stację, gdzie panował istny rynek, nadjeżdżających z aresztowanymi i odjeżdżających pustych wozów, których pasażerowie zbici w ciasnych wagonach towarowych, po sześć, siedem rodzin w każdym, razem z rzeczami, nie mogli jeszcze uprzytomnić sobie, co się stało.

W województwach, w których tego dnia przeprowadzono aresztowania osadników wojskowych i gajowych, dokonano tego w jednej prawie godzinie. Na wszystkich stacjach kolejowych były przygotowane na ten cel wagony, lecz brakło parowozów, o parę dni opóźniło się odesłanie takiej liczby transportów.

Co do mnie, aresztowano [mnie] tegoż dnia co i rodzinę, lecz wieczorem, i w tenże wieczór dwóch milicjantów dostawiło mnie koniem na stację, gdzie się spotkałem z rodzicami. Ojca przyprowadzili następnego ranka, pół poprzedniego dnia i noc spędził w areszcie.

W wagonach sytuacja przesiedleńców znacznie się pogorszyła. W małym towarowym wagonie zamknięto osiem rodzin, każda licząca przeciętnie pięć, sześć osób. Ciasnota i brak powietrza powodowały coraz większe przygnębienie. Najbardziej odczuwały to dzieci i starcy, którym nie pozwolono zostać u krewnych, by tam oczekiwali swego zgonu, lecz musieli razem iść na wygnanie.

Na zewnątrz panował ciągle ruch ładujących się do wagonów. Rozlegały się głośne i ostre nawoływania NKWD-zistów. Znikąd i od nikogo nie było żadnej pomocy. I tak zbici w kupę, bez wody i wypoczynku, staliśmy na stacji dwa dni i noce, w ciągu których najsłabsze ofiary, ze starców i dzieci, opuściły ciasne pomieszczenie, pozostawiając swe zmęczone ciało, które znowu dostało się w ręce NKWD i na zewnątrz wagonu nikt o śmierci nie wiedział, prócz naocznych świadków i tych, co trupy sprzątnęli. Na trzeci dzień pociąg ruszył, uwożąc cztery tysiące ludzi z jednego powiatu, większą część – która podążyła za nami o pół dnia później – pozostawiając na stacji. Widząc, że pociąg ruszył i podąża we wschodnią stronę, straszne przeczucie nie zawiodło i spazmatyczny płacz wstrząsnął całą kolumną. Zrozumieli wszyscy, że ulegli, choć niewinnie, nieubłaganemu wyrokowi, który nie wiadomo na jakiej podstawie decydował o losie obywateli innego państwa, znęcając się w tak okrutny sposób, uchodził w głąb państwa świecącego dobrobytem, wolnością i wspaniałą swą konstytucją, lecz tylko w propagandzie. Podróż pociągiem trwała 19 dni.

Z ostatniej stacji w Polsce, Królewszczyzna, woj. wileńskie, jechaliśmy w wagonach sowieckich, po 60 osób i więcej w każdym. Przez ten czas nie dostaliśmy ani razu ni ciepłej wody, ni strawy. W nieopalanym wagonie od wilgoci pleśń coraz bardziej pokrywała ściany, kaszlanie pasażerów powtarzało się coraz częściej. Wypadki śmierci stały się coraz liczniejsze. Na postojach, [nieczytelne] zachowanie się eskortujących wyczerpywało coraz bardziej zmęczonych fizycznie i moralnie ludzi. Z wagonu wypuszczano tylko po kilku i to pod osłoną zbrojnych bojców. Od czasu do czasu pozwalali czterem ludziom z wagonu przynieść zimną wodę i na rodzinę jeden bochenek chleba wagi dwa–dwa i pół kilograma. Zdarzało się to raz na dwa, trzy dni. Skończyło się kołysanie pociągu na jednej ze stacji w Kazachstanie, w Żengiestobie [?]. Stamtąd odbyliśmy podróż, ok. stu kilometrów, autami ciężarowymi. Na postoju spotkał nas cały pluton NKWD, a ponieważ tam przeprowadzali spisy przesiedleńców, podróż do miejsca przeznaczenia była opóźniona o cztery dni, co dało nam możność małego wypoczynku pod dachem. Po czterech dniach końmi ruszono dalej. Droga prowadziła przez góry, w których szalał huragan. Na noc zatrzymywaliśmy się w kołchozach, gdzie każda rodzina szukała schronienia pod dachem u gospodarzy. Dzięki gościnności tubylców o kwaterę nie było trudno, przy tym i o ciepłą strawę. Przebycie dziennej podróży było szalenie męczące na tak nadwątlone siły. Wychudzone syberyjskie szkapy ustawały i pod górę trzeba było iść pieszo, mróz i huragan odbierały resztę sił. W każdym większym kołchozie zostawiano po kilkanaście rodzin. Po sześciodniowym wleczeniu się dobrnęliśmy nareszcie do miejsca przeznaczenia. Była to dość duża kopalnia złota, w której pracowało ok. pięciu tysięcy robotników. Nas rozmieścili po barakach po dwie, trzy rodziny w jednym pokoju. Kto dbał o czystość, dezynfekcję musiał przeprowadzić sam.

Nazajutrz po przyjeździe przedstawił się nam jeden z NKWD-zistów jako nasz komendant i opiekun, oświadczając z miejsca, że strasznie nie znosi modlitw i rozmów o przyszłej Polsce i jej rządzie, która jako państwo nigdy już nie będzie istniała, a naród polski musi się przystosować do rządów i obyczajów sowieckich, tak jak głosi konstytucja i hasła czerwonego wodza Stalina. Wobec takiego dictum, będąc zdanym na łaskę i niełaskę „opiekunów”, każdy zacinał zęby, tłumiąc gniew i rozpacz.

Po trzydniowym odpoczynku zawołano na komisję lekarską wszystkich mężczyzn od lat 18 do 50. Najzdrowszych przydzielono do prac w kopalni, słabszych do fabryki i sekcji gospodarczej. Po miesięcznej tułaczce w tak fatalnych warunkach na skutek zmiany klimatu, choroby znowu zaczęły dziesiątkować szczupłą garść polskich wygnańców i tu wyrosły pierwsze groby Polaków, tu, w tym zakątku ałtajskiej odnogi, gdzie jeszcze nie postała noga żadnego Polaka.

Rozpoczęła się niezmiernie trudna praca w podziemiach i na zewnątrz. Zarobek nie wystarczał na razie na wyżywienie, drożyzna ciągle rosła. W połowie pierwszego lata głód zaglądał w oczy. „Opiekun” był wobec tego bezsilny, ciągle upewniał o poprawieniu się tak trudnych warunków życia, ciągle starał się gorącymi słowami agitatora wytłumaczyć, że w ZSRR człowiek czuje się najswobodniej, ma najdogodniejsze warunki do rozkosznego życia, lecz rzeczywistość niestety mówiła całkiem inaczej. Nie myliłby się wcale, gdyby powiedział, że w tym raju zamiast dobrobytu największy przystęp do człowieka ma nędza; zamiast swobody jest wieczne więzienie – gdyż kto się spóźnił do pracy o trzy do pięciu minut, karano go sądownie karą pieniężną; za najdrobniejszy uszczerbek w pracy, chociażby nie z winy robotnika, wpadał w śledztwo NKWD, czy to nie było zrobione umyślnie na szkodę Związku Sowieckiego. Za jedno może rozmyślne słowo przeciw sowieckiej władzy nierozważny towariszcz ginął bez śladu. Na każdym zebraniu Polaków przesiedleńców, zwołanym przez komendanta NKWD- zistę, wypływały słowa zachęcające nas do wstąpienia do sowieckich organizacji partyjnych i komsomolskich. Widząc, że nie ma ani jednego chętnego na członka żadnej organizacji, w ostrych słowach grożono, że jesteśmy wrogami ZSRR i że tu wszyscy zgnijemy, nie ujrzawszy innego życia. Lecz skutek był żaden. Cóż bowiem mogło zastraszyć serca zrezygnowanych ludzi, których głód i nędza zobojętniły do reszty?

Mimo wywiadu, jakiego potajemnie dokonywał komendant przez specjalnych szpiclów, potem coraz ostrzejszych gróźb grożących zagładą upartym, tęsknota za utraconą ziemią ojczystą i uraza wyrządzona tak wielką krzywdą, pozostały niezmienione. W niedzielę i święto, chcąc się pomodlić, trzeba było mieć bardzo baczną uwagę na wszystkie strony, czy ktoś podejrzany nie podsłuchuje.

Przed nadejściem pierwszej zimy, jaką mieliśmy spędzić w nowej siedzibie, trzeba było zaopatrzyć się w opał, o który było bardzo trudno. Trzeba było wdrapywać się po stromych zboczach i rękami wyrywać karłowate drzewka grubości dużego palca maksimum. Grubszy materiał na opał mieli prawo zwozić tylko urzędnicy. Do wykonania tej czynności dostawali konie, natomiast zwykli robotnicy na zmęczonych i wycieńczonych barkach musieli dźwigać wiązki chrustu. Pierwszorzędne porównanie równości stanów.

Zimą warunki pogorszyły się jeszcze bardziej. Drożyzna wzrosła pięciokrotnie, a siły opuszczały coraz bardziej. Znowu zaczął dokuczać głód, w zimnych mieszkaniach coraz częstsze były wypadki zachorowań. Pojawiły się pierwsze ofiary zdradzieckiej kopalni: reumatyzm, choroby płuc, nerek i skóry wygnańców.

Mimo tak strasznego położenia nikt nie zmienił swojej narodowości, wiary w lepszą przyszłość, jaka może być zawarta tylko w ramach niepodległej Polski. Gorzej może niż głód dokuczały agitacje NKWD, [podczas których] niezbicie starano się wytłumaczyć dobroć sowieckich władz i wspaniałość socjalistycznego ustroju państwowego, dającego tak szczęśliwe życie obywatelowi czerwonego państwa. Idiotyczne i komiczne urągania byłym rządom polskim i całemu państwu były godne tylko ciemnego sowieckiego mużyka, syna czerwonego prawa, zwolennika swego wodza takiegoż pochodzenia, decydującego jednym skinieniem, przez macki i wykonawców, spełnia obie te role przez organizację NKWD, w pełni zasługującą na swą nazwę [sic!].

I tak przeszły dwa lata, o których historia nigdy nie zapomni, a przykład zostanie pokoleniom, jak bratni naród słowiański znęcał się prawem silniejszego, przepojony szowinizmem, o którym nigdy nie wspomniał, a którego w słowach i propagandzie tak się strzegł. I znów złotymi literami będzie wypisane w historii wszystkich narodów bohaterstwo Polaków, którzy przetrzymali nawał czerwonej tyranii, a teraz idą niezachwianą potęgą, by zburzyć gniazdo czarnego orła i rozpiąć go na swastyce rozciągniętą na Polsce i tamże usypać mu mogiłę, z której nie wyjdzie nigdy [sic!].

Trudno opisać radość, jaka ogarnęła wszystkich nas, gdyśmy się dowiedzieli o zawarciu umowy Sikorski-Stalin [Sikorski-Majski] w 1941 r. i o amnestii dla wszystkich Polaków.

Wściekłość NKWD była bezsilna wobec rozkazu wodza proletariuszy. Mimo to warunki do życia nie zmieniły się wcale, lecz naród – upojony nadzieją – dzielniej się teraz trzymał. Widząc na horyzoncie śnieżyste pióry lechickiego godła wyprawionego znowuż do lotu i walki o wolność przez ukochanego Naczelnego Wodza, który zstępujących już w połowie do grobu wyrwał i wskrzesił, zyskując w ten sposób najwierniejszych obrońców ziemi Piastowej, do której On prowadzi.

Do wojska wyjechałem 7 lutego 1942 r., w grupie 27 kolegów. Tu jeszcze trzeba zaznaczyć trudności, jakie stawiało NKWD przed wyjazdem. Do kolei iść na pieszo przez góry bez ludzkich osiedli było niepodobieństwem w porze zimowej. Odległość od najbliższej stacji była 120 km. Dopiero za wstawiennictwem polskiej placówki rejestracyjnej z ramienia Polskich Sił Zbrojnych dostaliśmy furmanki, które dostawiły nas do kolei.

Po wstąpieniu do wojska nie wiem, co się dzieje z rodziną i innymi, lecz mam nadzieję, że placówki polskie mające na celu opiekę nad przesiedleńcami nie można zrównać w tysięcznej części z opieką, jaką roztaczano nad nami przed amnestią i wierzę niezbicie, że ta sama ręka wydobędzie ich z „raju”, tak jak i nas, którzy już po dwa lata nosimy angielskie mundury.