WŁADYSŁAW GAJEWSKI


Szer. Władysław Gajewski, ur. 8 października 1921 r. we wsi Sieniawa, pow. zbaraski, woj. tarnopolskie.


10 lutego 1940 r. o 6.00 rano do naszego mieszkania znajdującego się na kolonii Biała przyszło czterech NKWD-zistów i jeden z ludności cywilnej, który był przy milicji, nazwiskiem Łukasz Rudnik.

Oświadczono nam, że posiadamy broń. Przeprowadzono rewizję w celu poszukiwania jej, ale nie dała pożądanego rezultatu. Oświadczono nam, że zostaniemy przewiezieni na nowe miejsce zamieszkania. Kazano się spakować w ciągu 20 min, a następnie załadowano nas na sanie i przewieziono do szkoły, gdzie zbierano mieszkańców z całej kolonii. Po zebraniu wszystkich ewakuowano nas do stacji kolejowej w Hłoboczku [Hłuboczku] Wielkim, następnie załadowano nas do wagonów towarowych, przeszło 30 osób do jednego, i ruszyliśmy w nieznaną podróż.

Przez całą podróż opieki żadnej nie było, dano nam tylko jeden raz jeść i dwa razy wodę.

Dużo ludzi umarło. Po dziewięciu dniach podróży zmarł mój ojciec. Zawiadomiono komendanta transportu, że w wagonie znajduje się zmarły. Dopiero po dwóch dniach przyszli żołnierze sowieccy i zabrali zwłoki, po czym zamknęli wagon i pojechaliśmy dalej. Pamiętam, że było to na stacji Horowo [?].

Po przybyciu na miejsce zamieszkania, tzn. po 13 dniach, umieszczono nas w barakach, które dawniej służyły za magazyny zbożowe. Baraki te były nieopalane z braku pieców.

Następnego dnia dali nam 800 g chleba i posłali w las na robotę. Żeby zarobić 800 g chleba, trzeba było wyrobić normę, tzn. spiłować dziesięć metrów sześciennych drzewa, za które to dziesięć metrów sześciennych miano nam zapłacić osiem i pół rubla, a gdy się normy nie wyrobiło, dawano 400 g chleba.

Dużo rodziców polskich, którzy mieli na utrzymaniu pięcioro dzieci, pracując, nie mogło wyżywić swej rodziny, a Sowieci żadnej pomocy nie dawali.

W czasie naszej pracy w lesie przychodził niejednokrotnie naczelnik i pytał: „Co ty myślisz?”. Przytaczał niejednokrotnie te słowa: „Myślisz, że będzie Polska! Polski już nie będzie, Polska już umarła i więcej nie powstanie”. Kto odważył się temu zaprzeczyć, to zabierali go do łagrów. Między innymi zabrali Edwarda Sobolaka, Wincentego Szubra, Marię Kozłowską i wielu innych.

Położenie ludności było bardzo ciężkie, pomocy żadnej nie mieliśmy. Dużo ludzi, którzy nie mieli obuwia, otrzymało łapcie z lipowej kory, które kosztowały trzy i pół rubla, a w których to pracowaliśmy po kolana w wodzie. Ja też musiałem w tych łapciach chodzić przez rok.

Po ogłoszeniu amnestii wielu z młodzieży polskiej, a także i ja, napisaliśmy do poselstwa polskiego z prośbą o wciągnięcie nas w szeregi wojska polskiego. 2 października [1941 r.] przyszła depesza, żeby się zgłosić do Buzułuku. Po otrzymaniu jej prosiliśmy władze sowieckie o pieniądze należące się za robotę. Nie dano nam ani pieniędzy, ani chleba, a odwrotnie – nie chciano nas nawet wypuścić, więc uciekliśmy potajemnie. Zebraliśmy się większą grupą i najbliższymi drogami kierowaliśmy się do Buzułuku. W drodze jednak, na stacji Muraszy, władze sowieckie nas zebrały, pod pozorem [poszukiwania] jakichś uciekinierów jeżdżących bez dokumentów i skierowano nas do Kazachstanu, do dżambulskiej [żambylskiej] obłasti, rejonu krasnohordzkiego [krasnogorskiego], kołchozu Dżana Tarmas [?], gdzie musieliśmy pracować za kawałek chleba. Umieszczono nas w małej izdebce, gdzie było pełno wszy i wszelkiego robactwa. Trudne były warunki życia, gdyż dokuczał nam chłód, głód, nędza i ubóstwo. Żyliśmy tylko tą nadzieją, że jednak dostaniemy się do wojska polskiego. I rzeczywiście, nasze marzenia się ziściły. Mimo przeszkód ze strony władz sowieckich w marcu 1942 r. w Ługowoi [Ługowoje] wstąpiłem do polskiej armii.