EMILIAN KNAP

Nadszedł dzień 10 lutego [1940 r.]. Przebudziłem się i w tej chwili ujrzałem w progu dwóch NKWD-zistów z karabinami w ręku. Oni zaraz zrobili rewizję i mówią nam, żebyśmy za 20 min byli gotowi do wyjazdu. Ja początkowo sam sobie nie wierzyłem, co słyszę, ale zaraz się domyśliłem, że jesteśmy aresztowani. Nie dali nam zabrać nawet tej odzieży, która była w domu (reszta była pochowana, bo poprzednio Ukraińcy nas rabowali). Gdy po 20 min byliśmy gotowi, zaraz wyruszyliśmy do stacji. Na stacji, co widzę: ze wszystkich stron ogromne masy ludu przywożą. W godzinę później załadowano nas do wagonów towarowych. Do jednego wagonu po 40 ludzi. Przez całą drogę jechaliśmy w wagonach zamkniętych. Przez całą podróż trzy razy dali nam ciepłej strawy. Gdy po 16 dniach wyładowali nas na stacji Muraszyn [Muraszy]. Tam czekaliśmy cały dzień, dopiero nas załadowano na samochody. Samochodami jechaliśmy całe dwa dni. Gdy po dwóch dniach przyjechaliśmy na miejsce do miejscowości Objaczow [Objaczewo], tam nam dali tymczasowe mieszkanie, jeden pokój na 20 ludzi i zaraz na drugi dzień nas wysłano do pracy. Do pracy chodziliśmy cztery kilometry, rąbaliśmy drzewo na opał. Po dwóch miesiącach wywieziono nas do lasu na tzw. posiołek, 35 km od osiedli. Dookoła tego posiołka były błota, na których pracowaliśmy. Całe lato były po lasach takie komary, że wprost nie można było wytrzymać. Pracowaliśmy na różnych robotach. Zarobek był bardzo marny, tak że jeden człowiek nie mógł wytrzymać, bo nie mógł zarobić na wyżywienie, a co dopiero, gdy ja byłem z rodziną. Ludzie sprzedawali ostatnie odzienie, żeby nie zginąć z głodu. Tak było aż do zwolnienia.

Gdy nas zwolnili, myśmy zaraz starali się wydostać. Do stacji mieliśmy 150 km. Nadszedł dzień 15 października [1941 r.], gdyśmy wyszli z tych lasów. Szliśmy całe 11 dni o głodzie, bo na drogę nie dali nam żadnej żywności. Musieliśmy sami wymieniać własną odzież za ziemniaki, bo chleba nie można było kupić za żadne pieniądze. Na stacji byliśmy na 11 dzień i jeszcze tam czekaliśmy sześć dni. Dopiero po sześciu dniach załadowano nas do wagonów towarowych, do jednego po 87 ludzi. Przez dwa miesiące jazdy dostaliśmy trzy razy chleba, tak że ludzie umierali z głodu w moim wagonie. Przez drogę umarło sześcioro. Ja, gdy nas wyładowali w Kazachstanie, to taki byłem słaby, że nie mogłem na nogach stać. Z tej stacji wywieźli nas 90 km na kołchoz, gdzie nam dali lepiankę, w której mieszkaliśmy. Na tym kołchozie też nie dawali nam chleba, tylko po 300 g pszenicy. Kto pracował, to dostawał po 400, ale ja nie pracowałem.

Dopiero później zaczęło mi się poprawiać zdrowie i 14 lutego mnie wzywają na komisję. Przychodzę z komisji, nowe strapienie: brat nieżywy. Na drugi dzień brata pochowałem i w ten sam dzień poszedłem do wojska

Na tym skończyła się moja bieda i głód, a rodzina została.