SAMUEL WNILER

[Świadek] Samuel Wniler:


Imię i nazwisko Samuel Wniler
Data i miejsce urodzenia 12 listopada 1914 r., Wiedeń
Wykształcenie świadectwo dojrzałości

Okres od 1941 do 1 grudnia 1942 r.

Niechaj nikt nie sądzi, że opowiada się tu o szczególnych okropnościach, o sensacyjnych przypadkach, o wydarzeniach jednorazowych, nieposiadających znaczenia dla całokształtu. To są tylko skąpo zebrane przykłady. W całym rozmiarze było to jeszcze znacznie gorsze, znacznie przeraźliwsze, bez miary nieludzkie. To tylko mały wycinek. A jak działo się w Brodach, tak działo się nieustannie w setkach innych miast.

Brody, sobota, 21 czerwca 1941 r.

Cały dzień słychać warkot samolotów sowieckich, ćwiczącej nad miastem eskadry lotniczej. Ludność tłumnie wyległa na miasto, przypatrując się z wielką ciekawością ćwiczeniom oddziału spadochroniarzy. Młodzież jak zwykle uczęszczała na dancingi lub do kina. Starsi siedzieli u znajomych, słuchając radia, a specjalnie wypowiedzi spikera politycznego Niemiec, który co sobotę o 7.45 nadawał na falach przegląd polityczny. Po wysłuchaniu jego wywodów niektórzy „spece” polityczni wyrażali pogląd, że wojna między ZSRS a Niemcami jest nieunikniona, lecz nikt nie spodziewał się, że to tak szybko już nastąpi. Byli optymiści i pesymiści, którzy różnie tłumaczyli intensywność roboty ZSRS dokoła budowy licznych lotnisk wojskowych, rozsianych tak gęsto dokoła naszego miasta.

Około godz. 2.00 nad ranem, 22 czerwca, w niedzielę, obudziły mnie odgłosy eksplodujących bomb zrzuconych przez niemiecki bombowiec nad lotniskiem. Wycierając oczy, chcąc nie chcąc, wyjrzałem przez okno. Matka moja z okrzykiem „Niemcy bombardują!” prędko się ubrała, przynaglając mnie również do ubierania się. Naturalnie, uspokajałem ją, twierdząc, że to na pewno zwykłe ćwiczenia. Nagle jednak zrobił się ruch na ulicy. Wszyscy, zaspani jeszcze, wylegli na ulicę, dopytując jeden drugiego, co zaszło. Ćwiczenia czy wojna? Pytanie to było na ustach każdego. Po upływie jakiegoś czasu znalazł się ktoś, kto „na własne uszy słyszał” (przez radio) przemówienie Hitlera oznajmiające narodowi niemieckiemu, no i całemu światu, rozpoczęcie wojny z Rosją.

Prysły wszelkie iluzje, ludzie stali się nerwowi. Nie wiedzieli, co począć. Radio moskiewskie milczało. Dopiero ok. godz. 10.00 przemówienie Mołotowa potwierdziło wszystkim smutną wiadomość – prawdę o niespodziewanej napaści ze strony Niemiec na ZSRS i o rozpoczęciu wojny. Smutna rzeczywistość. Rozpoczęły się poszukiwania zapasów żywności. Kupowano chleb, tłuszcz, rozchwytywano, co tylko było w sklepach. Matka moja zwróciła mi uwagę na brak chleba w domu. Przy pomocy mojej znajomej S. udało mi się dostać bochenek. Cały dzień uganiano po mieście. Ruch był ożywiony, auta pędziły jak szalone. Jedno z nich przejechało staruszkę, którą wyciągnąłem spod kół. Żołnierz na koniu pędził z rozkazem przez miasto, spłoszony jednak koń zrzucił jeźdźca na ziemię, kalecząc go dotkliwie.

Pierwsze ofiary wojny

Ludzie płakali, wiedząc, czym ta wojna pachnie. Biadali nad swoim strasznym losem, który na pewno wyrwie z ich grona jedynych żywicieli, ojca, syna, którzy kto wie, kiedy wrócą i czy w ogóle wrócą. Na murach miasta ukazały się afisze oznajmiające wprowadzenie stanu wojennego.

Około godz. 20.00 wieczorem przynoszą mi kartę mobilizacyjną, z której wynikało, że mam się nazajutrz o 6.00 rano stawić w punkcie zbornym. 20.00 wieczorem była właśnie godziną policyjną, nie zważając jednak na to, odwiedziłem moich znajomych, żegnając się z nimi. Noc spędziłem na przygotowaniach. Rano zapakowałem plecak i udałem się na punkt zborny, skąd odmaszerowaliśmy do pobliskiego lasu, gdzie przydzielono nas do różnych oddziałów. Zmobilizowana została cała młodzież żydowska naszego miasta. Po drodze żegnały nas – oprócz rodziców i znajomych – tłumy ludzi odprowadzające nas aż do lasu.

W lesie rozdzielono nas na dwa oddziały. W czasie gromadzenia nas na punkcie etapowym wciąż odbywały się naloty samolotów niemieckich, które o każdej zmianie naszego miejsca natychmiast wiedziały, ostrzeliwując nas z broni pokładowej.

Oddział mój został odkomenderowany z punktu zbornego na przeciwległy koniec miasta do koszar artyleryjskich. Tu ostrzyżono nas i zaprowadzono do łaźni miejskiej, gdzie też dostaliśmy umundurowanie. Tłumy znajomych otaczały nas, donosząc o zbliżaniu się frontu już do naszego miasta. Według prawdziwych relacji w poniedziałek, 23 czerwca front znajdował się w odległości zaledwie 17 km od nas. Umundurowani już przemaszerowaliśmy przez miasto w pełnym rynsztunku bojowym na front.

Front pod miastem utrzymywano aż do niedzieli, 29 czerwca, podczas gdy w środę Dubno i Równe były już wzięte. Miasto zostało zbombardowane, specjalnie ucierpiała dzielnica żydowska do [ul.] Leszniowskiej. W sobotę w nocy rozpoczął się odwrót wojsk rosyjskich. Znowu maszerowaliśmy przez nasze miasto, przypatrując się jego zniszczeniu. Skoro znalazłem się na naszej ulicy, strach ogarnął mnie, gdy przypatrywałem się zniszczeniom, którym uległ nasz dom, w którym mieszkałem. Okna bez szyb, firanki powiewały w powietrzu.

Wykradłem się z maszerujących szeregów do pobliskiej ulicy i rozpytywałem znajomych o los mej matki, prosząc ich też o odszukanie jej. Pożegnawszy się z matką, poszedłem dalej z maszerującymi oddziałami w kierunku Podhorca [Podhorców]. Tu, po odparciu kilku ataków, zostaliśmy okrążeni przez Niemców. Z kilkoma kolegami próbowaliśmy przedostać się przez pierścień niemiecki w stronę granicy sowieckiej, ale Niemcy byli już wszędzie. Nie mając innej rady, zdążyliśmy jeszcze w ostatniej chwili przebrać się i przedostać się do domu jako cywile. Koledzy, którzy tego nie uczynili, jako Żydzi zostali rozstrzelani na miejscu. Było to w Załoźcach [?], gdzie pod ścianą synagogi rozstrzelano blisko 40 żołnierzy Żydów, trzech z naszego miasta. Jeden z nich, trafiony kulą w ucho, po odejściu Niemców odzyskał przytomność i powrócił do Brodów. Wielu Żydów żołnierzy z naszego miasta Niemcy jako jeńców trzymali w obozie we Lwowie, gdzie po jakimś czasie ich rozstrzelali.

Wróciwszy do domu, zastałem matkę, która bardzo się mną ucieszyła. Mieszkanie, prócz szyb, które wszystkie były potłuczone, zastałem w porządku. Po ulicach krzątali się gapie, którzy plądrowali sklepy i magazyny, wynosząc wszystko. Tylko Żydów mało było widać. Przeczuwali, że niczego dobrego spodziewać się nie mogli po hitlerowcach. Na murach miasta ukazały się ogłoszenia o zaprowadzeniu godziny policyjnej, którą dla Żydów była 18.00 wieczorem, a dla aryjczyków 20.00, o przymusie noszenia przez Żydów specjalnej opaski na ramieniu: białej, szerokości dziesięciu centymetrów, z tarczą Dawida. Odtąd zaczęła się dyskryminacja.

Ciężkie dnie nastały z chwilą przyjazdu do miasta gestapo. Zorganizowana rada żydowska (Judenrat) miała za zadanie zadowolić różne zachcianki i żądania gestapowców. Rada spełniała rolę – jak się to później okazało – bicza na Żydów. Również różne organizacje niemieckie, czy to wojskowe, czy to cywilne, nawet ukraińskie posługiwały się we wszystkim tą radą Żydów, której zadaniem było dostarczanie wszystkiego, co tylko zechcą, co czasami sięgało nawet wprost granic niemożliwości. I tak pewnego dnia oficer zażądał, aby rada dostarczyła mu do dwóch godzin 50 wiader na wodę, także serwisy (i to nie byle jakie, musiały to być bardzo wyszukane). Gdy prezes Rady Żydowskiej przeciw temu zaoponował, oficer ów rozkazał natychmiast wszystkim członkom rady i obecnym w pobliżu Żydom ustawić się pod ścianą, grożąc im rozstrzelaniem w razie niewykonania rozkazu. Naturalnie, tym razem do tego nie doszło, albowiem rozkaz został w pełni wykonany.

Dni panowania gestapo w mieście były okropne.

Na podwórzu rezydencji gestapo, dom Trebicza, przy ul. Szkolnej 6, działy się niesamowite sceny. Bito i maltretowano mężczyzn i kobiety, maltretowanym kazano biegać w kółko tak długo, aż padali ze zmęczenia, przy czym padających ze zmęczenia cucono, bijąc ich pałkami po głowie i piętach. Pamiętne było zebranie inteligencji zawodowej, zwołane przez gestapo pod pozorem udzielenia im jakichś instrukcji w sprawie przyszłej pracy. Gestapo, chcąc uzyskać maksimum obecnych na zebraniu, dwukrotnie je odwoływało, aby za trzecim razem nie przewidujących niczego nieszczęśliwców w liczbie 250 wraz ze schwytanymi w mieście podczas łapanki ludźmi wywieźć maszynami (poprzednio rozebranych do naga) na wapniarkę w Lesie Leszniowskim i rozstrzelać. Po tym czynie komendant gestapo wezwał prezesa Rady Żydowskiej, rozkazując mu zaopiekowanie się pozostałymi po zamordowanych sierotami. Wedle dotychczas niesprawdzonych wersji, niektórzy z nich zostali wywiezieni na roboty do Niemiec.

Odtąd zaczęła się okropna gehenna narodu żydowskiego. Rada żydowska musiała dostarczać kontyngenty robotników do różnych instytucji, gdzie podczas pracy w okropny sposób ich maltretowano. Pracowano przy zakładaniu kabla ziemnego, a niemieccy vorarbeiterzy w okrutny sposób znęcali się nad Żydami, bijąc i tłukąc ich pałkami po głowie. Robotnicy i robotnice nieraz chodzili po kilka kilometrów pieszo do pracy przez lasy, jak do Koniuszkowa czy Mielna, by zbierać chmiel lub kopać kartofle, nie otrzymując w zamian żadnej zapłaty ani strawy.

Wynędzniałych i wygłodniałych ludzi rada żydowska ścigała bez pardonu przy pomocy zgrai milicji, która też smutną kartą zapisała się w historii Żydów za czasów okupacji hitlerowskiej. Praca ta jednak nie byłaby sama w sobie tragedią, gdyby nie szykany i razy pałek, które padały na pracujących niewinnych ludzi.

Racje chlebowe przyznawane z początku w wysokości stu gramów dziennie na osobę zostały zniesione. Ludność żydowska musiała też opłacić kilkukrotnie haracz w postaci nałożonej na miasto kontrybucji. Pierwsza wynosiła 750 tys. zł. Nauczono się brać pieniądze od Żydów. Kilkakrotnie musiano opłacać wysokie kontrybucje pieniężne. Wymierzaniem [ich] zajmowały się specjalne komisje przy radzie żydowskiej.

Ilekroć przyjeżdżały oddziały gestapo (miasto Brody leżało na głównym szlaku Lwów–Kijów), musiano zadowolić ich żądania – czy to w postaci kosztowności, czy też wyszukanych potraw.

Raz trzeba było dostarczyć kilkanaście par butów, innym razem kupony materiałów, a innym znów razem musiano zadowolić takie żądania: 300 jaj, sześć kilogramów masła, kilka sztuk gęsi, kilka flaszek koniaku, kilka futer (krymskich płaszczy). Rada żydowska musiała zawsze płacić za różne libacje gestapowców.

Na rozkaz gestapo dokonano rejestracji ludności żydowskiej w mieście. Każdy zarejestrowany otrzymał zaświadczenie następującej treści:

Der Jude… Geboren am… in… ist beim Judenrat in Brody registriert. Brody am…. Pieczątka podłużna Meldestelle der Judenrates Brody.

Liczba zarejestrowanych wynosiła siedem i pół tysiąca osób. Zarejestrowano też tzw. Jüdisches Arbeitsamt, który podlegał niemieckiemu Arbeitsamtowi i wykonywał jego zlecenia. Dla Żydów wprowadzono przymus pracy od 14 do 60 lat dla mężczyzn, a dla kobiet do 55 lat.

Wielką manifestacją był pogrzeb wieloletniego prezesa organizacji syjonistycznej oraz byłego wiceburmistrza naszego miasta dr. Glassberga. Mianowany wbrew swej woli prezesem rady żydowskiej, nie mógł przypatrywać się niedoli swoich braci i faktycznie odsuwał się wciąż od tej pracy. Sterany chorobą, zmarł jak wielki człowiek. U trumny postawiono wartę honorową, a pogrzeb był manifestacją uczuć całego społeczeństwa miasta.

Coraz gorsze dni nastawały, coraz większe żądania stawiało gestapo czy też wojsko. Wciąż przyjeżdżały nowe instytucje niemieckie, stawiały nowe żądania radzie żydowskiej. Każda z nich domagała się pierwszorzędnego urządzenia. Rada starała się zadowolić każdą, kosztem społeczeństwa żydowskiego, czy to chodziło o pierwszorzędne meble, czy też o pościel itp. Gdy któremu z żandarmów nie podobały się dostarczone meble, to na własną rękę chodził po mieszkaniach, szukając i rabując, co się tylko dało.

Najgorsze czasy nastały dla naszego miasta z przyjazdem Landrata starosty Fritza Weissa. Jego żądania były szalone. Wezwawszy wszystkich członków rady żydowskiej do siebie, dał im listę ze zleceniami, które musiały być wypełnione w terminie. Chodziło o urządzenie dla niego pierwszorzędnego mieszkania, m.in. postawił żądanie urządzenia mu pokoju klubowego ze skórzanymi meblami. Gdy nie zostało wypełnione, zaaresztował całą radę żydowską i trzymał tak długo, aż żądaniu [jego] uczyniono zadość. Nie koniec na tym. Okres jego panowania należał do najsmutniejszych dni w historii naszego miasta. Wciąż zasypywał radę żydowską zleceniami, które niestety musiała wszystkie wypełniać.

Innym znanym na tym terenie z okrucieństwa był feldfebel C.K. Vogel [?]. Jego pasją było przejeżdżać na motocyklu koło grupy Żydów stojących w ogonku po chleb i tłuc paskiem po głowach, przy czym każdy musiał nadal stać w ogonku, nie poruszając się.

Frontowe bramy mieszkań żydowskich były przeważnie zamknięte i zabarykadowane w obawie przed rabunkiem przez żołnierzy niemieckich.

Nie wolno było Żydom mieszkać na głównych ulicach ani ulicami tymi przechodzić. Częste były wypadki, że przejeżdżający autami żołnierze niemieccy napadali na przechodzących ulicami Żydów i ograbiali ich z ubrań, butów, a nawet bielizny.

Wszystkie bożnice były nieczynne. W święto Rosz Haszana i Jom Kipur zbierano się potajemnie po domach. Grupa niemieckich żołnierzy przypadkowo w Rosz Haszana natknęła się na wracającego z modlitwy Żyda noszącego tałes i [nieczytelne]. Żołnierze rozkazali mu pod karą śmierci osobiście to spalić w ich obecności, a przy tym tańczyć. Potem zbili go niemiłosiernie, wyrywając mu rękami brodę.

Potem wyszedł zakaz noszenia bród. Niektórzy po zgoleniu brody byli nie do poznania.

19 października 1941 r. instytucja niemiecka w kopalni węgla brunatnego w Kozakach pod Złoczowem zwróciła się do tamtejszej rady żydowskiej o dostarczenie jej pewnej liczby robotników do pracy w kopalni. Gdy rada nie mogła podołać temu zadaniu, dano znać do żandarmerii niemieckiej, która rozpoczęła obławy na ulicy, łapiąc i bijąc przy tym wszystkich. Przechodząc uliczkami (ulicami nie wolno było chodzić), nie spostrzegłem nawet, skąd upadły na moje plecy trzy pałki gumowe. Schwytany przez majstra żandarmerii Dauna [?], dostawiony zostałem na plac zbiórki (Rynek), skąd autem wraz z wielu innymi wywieziony zostałem na Kozaki. Tam przebywałem tylko dwa dni, po czym wraz z dwoma innymi towarzyszami uciekłem pieszo do domu. Odległość 50 km.

Ponieważ wśród wywiezionych do obozu byli i tacy, którzy zajęci byli jako fachowcy w organizacji Wehrmacht, Arbeitsamt począł wydawać tzw. Ausweisy, zaopatrzone w zdjęcie i pieczątki. To niby miało chronić od łapania na ulicy przez inne organa niemieckie. Marzeniem każdego nieszczęśliwca było posiadanie takiego Ausweisu. Wszelkimi możliwymi środkami starano się wejść w jego posiadanie.

Aż wreszcie nastał pamiętny dzień 27 sierpnia 1941 r., kiedy to miasto nasze napadła zgraja milicjantów ukraińskich dwu lagrów i, rozbijając wszędzie drzwi i okna, wdzierała się do domów żydowskich, wyciągając męską młodzież żydowską. Młodzież tę częściowo autami, a częściowo pieszo, pędzono do Zwangsarbeitslagrów w [miejscowościach] Lack[i]e, Jaktorów, Płuhów, Zborów, skąd już nie wracano więcej, z wyjątkiem tych, za których rodzina składała wysoki okup.

Ja sam, będąc schwytany przez Hauptsturmführera SS Herzoga [?] uciekłem z jego rąk. Była to reakcja – jak się wyrażali Niemcy – za przystąpienie USA do wojny z nimi. Reakcję tę okrutnie poczuliśmy. Ciężkie było życie w takim lagrze, trudno było nie do opisania w reżimie tym wytrzymać.

Ludzie ginęli dziesiątkowani chorobami zakaźnymi, jak tyfus, gruźlica, po prostu jak muchy. Obozy musiały być wciąż zapełnione świeżymi siłami roboczymi. Wciąż też rada żydowska musiała dostarczać świeżych ludzi, a gdy nie mogła się z tego wywiązać, zajeżdżały auta z ukraińską milicją, urządzając wciąż łapanki na ulicach i w domach. Siekierami rozwalano bramy i drzwi domów żydowskich, skąd wyciągano młodzież, bijąc i katując okrutnie.

Chcąc jako tako złagodzić los wywiezionych, rodziny przez radę żydowską co tydzień wysyłały do lagrów paczki żywnościowe, które jednak podlegały surowej kontroli ukraińskiej milicji, nim dostały się do rąk uwięzionych. Milicja ukraińska znęcała się nad uwięzionymi w okropny sposób, bijąc i katując ich przy pracy. Praca była ciężka, w kamieniołomach. Chorych rozstrzeliwano natychmiast, a nad zdrowymi pastwiono się niemiłosiernie.

Życie w takim lagrze, to historia odrębna.

1 stycznia 1942 r. wydany został nakaz do ludności żydowskiej, by oddała wszystkie swoje futra i wyroby futrzane, pod groźbą kary śmierci. Odtąd spotykano Żydów z odprutymi od futra kołnierzami. Był wypadek, że Żyda rozstrzelano za znalezienie u niego kawałka futra. Siostra dr. Glassberga została uwięziona za to, że znaleziono [u niej] na strychu kawałek futra; podobny los spotkał również rodzinę dr. Damanta.

Ponieważ brązowe legitymacje wydane dotychczas przez Arbeitsamt nie były dalej respektowane przez gestapo, Arbeitsamt niemiecki wydał nowe Ausweisy, tym razem w różowym kolorze, zaopatrzone klauzulą: Das Auffangen der Juden in den Strassen wird nicht gestattet. Zaczęła się nowa gonitwa za tymi Ausweisami, którą sprytni „macherzy” potrafili wykorzystać dobrze dla swoich kieszeni. Szczytem marzeń było posiadanie różowej legitymacji. Pierwszym pytaniem przy zetknięciu się dwóch znajomych było: „Czy masz już różową legitymację?”. Na gwałt starano się o zajęcia w różnych instytucjach, a zwłaszcza wojskowych, bo to niby miało chronić przed wysłaniem do lagru.

W kwietniu 1942 r., na Święta Wielkanocne, dochodziły nas smutne wieści o masowym wywożeniu Żydów – mężczyzn, kobiet i dzieci – wagonami ze Lwowa w nieznanym kierunku.

Różne krążyły wersje o losie tych wywiezionych. Jedni twierdzili, że wywozi się ich do Rosji na roboty, ba, były nawet wypadki, że ktoś czytał nam list pisany przez znajomych znajdujących się w Winnicy na Ukrainie, że pracuje przy robotach polnych. Po pewnym czasie dawały się słyszeć głosy, że ludzi tych wywozi się do Bełżca, gdzie hitlerowcy ustawili specjalne urządzenia do likwidacji Żydów.

I tego też spodziewano się w naszym mieście. [Wszystko] zaczęło się od tego, że rada żydowska przeprowadzała spis ludzi niepracujących oraz ludzi starszych ponad 60 lat. Gestapo, żeby uśpić czujność Żydów, oświadczyło, że ci Żydzi, którzy będą w posiadaniu Ausweisu pracy, zaopatrzonego w specjalną pieczątkę okrągłą SD, zostaną nietknięci, a pozostali będą zawagonowani i wysłani na inne tereny pracy. Zaczęła się paniczna bieganina za tymi poświadczeniami. Legitymacje szły w górę. Legitymacja Wehrmachtu miała najwyższy kurs, także Organisation Todt, gdzie pracowała pokaźna liczba Żydów, a także legitymacja firmy Alt-u, Abfalltofferfassung zyskała na kursie. W Arbeitsamcie siedziano po nocach i pracowano, wystawiając nowe Ausweisy, aby SD – broń Boże! – nie odrzuciły uszkodzonych czy zabrudzonych legitymacji. Sporządzono wykazy w trzech egzemplarzach, które miały zostać zatwierdzone przez SD, przy czym jeden egzemplarz został na SD, drugi w Arbeitsamcie, a trzeci otrzymała firma zatrudniająca tych Żydów. Za legitymację z pieczątką płacono horrendalne sumy, oddawano niejednokrotnie kosztowności, byle osiągnąć taką legitymację. W sierpniu specjalnie przyjechał przedstawiciel SD z Sokala (siedzibą naszego SD był Sokal) i, urzędując w hotelu „Grand”, przyjmował wykazy oraz legitymacje do pieczętowania. Wszyscy Żydzi na gwałt starali się o takie poświadczenia, nawet i starcy starali się w nie zaopatrzyć. Tylko biedota stała bezradna, nie mogąc zdobyć się na takie zaświadczenie.

1942 r. był okresem wielkiego głodu w naszym mieście. Ludzie ginęli jak muchy, padali na ulicy z głodu i wycieńczenia i to najzacniejsi obywatele naszego miasta. Po domach leżeli chorzy na tyfus, gorączkę głodową i puchlinę. Były dni, w których umierało 30–40 osób. Biedota żywiła się odpadkami zbieranymi na śmietnikach, pestkami z wiśni. By ulżyć doli biedaków, rada żydowska zorganizowała kuchnie, w których raz dziennie wydawano zupę. Dla niektórych była to jedyna strawa przez cały dzień. Zamożniejsi wspierali biedniejszych finansowo lub zapraszali ich na posiłki. Z licznie udzielanej pomocy znana była rodzina dentysty Baraka, u którego drzwi zawsze stały otworem dla potrzebujących. Rodzina ta niestety też przepadła w lutym 1944 r.

Niektórzy, spodziewając się akcji (popularne wówczas słowo), chcąc sobie w jakikolwiek sposób zaradzić, stali się inżynierami, budowniczymi. W każdym domu budowano schrony, które miały służyć do ukrycia się przed akcją. Także i w moim domu skonstruowałem taki schron, który też nam i wielu innym pomógł.

Mimo ciężkiego położenia były grupy młodzieży, które często zbierały się na różne zebrania urządzane u znajomych po domach, na których nie zapominano o literaturze. Często odbywały się różnego rodzaju recytacje lub odczyty na tematy literackie.

Ostrzegaliśmy zawsze ludność żydowską przed grożącym niebezpieczeństwem, wbrew umniejszaniu go zawsze przez radę żydowską. Byliśmy uważani przez członków rady za „panikmacherów”, za to, że głośno i jawnie ostrzegaliśmy żydostwo o grożącym [mu] niebezpieczeństwie. Razu pewnego prezes rady pan Bloch wezwał matkę moją, grożąc jej wydaniem w ręce gestapo za głoszenie prawdy o mającej nastąpić akcji. Na to matka moja odpowiedziała: Ich bin politisch genau noch so reif, wie mancher prezes von Judenrat i że jest moim obowiązkiem ostrzegać Żydów, by kto mógł, żeby się ratował. Skończyło się naturalnie tylko na pogróżkach.

Gdy majstrowi żandarmowi Daunowi [?] zabrakło pieniędzy, umiał sobie poradzić. Wychodził wówczas na ulicę i pierwszego napotkanego Żyda aresztował, trzymając go w areszcie tak długo, aż rodzina nie złożyła za niego okupu.

We wrześniu 1942 r. w powietrzu przeczuwało się, że zbliża się już akcja. Każdy z napięciem oczekiwał tego, co było nieuniknione. Choć byli i tacy optymiści, którzy wmawiali sobie, że to, co się działo i dzieje w innych miastach, niekoniecznie musi dziać się w naszym. Każdemu zdawało się, że nie o niego chodzi, był przecież w posiadaniu stemplowanej legitymacji, no a ci, którzy pracowali przy [nieczytelne], ci już czuli się zupełnie pewnie, nosili przecież na piersi widoczną okrągłą blaszkę z numerem. Ta blaszka świadczyć miała o ich nietykalności.

Wkrótce jednak wszyscy przykro rozczarowali się.

Rada żydowska przygotowywała uczestników do współpracy z gestapo celem pomagania im w wyłapywaniu i pokryciu żądanego kontyngentu Żydów do wywiezienia. W piątek, 18 września, gdy rada zawiadomiona została o mającej nastąpić akcji, zmobilizowała wszystkich do dyspozycji gestapo. Członkowie biorący udział w akcji dostali specjalne poświadczenie, które nalepiali na drzwiach swoich mieszkań, zapewniające nietykalność im oraz członkom ich rodzin w czasie akcji. W piątek wieczorem lotem błyskawicy rozeszła się po mieście wiadomość o przybyciu specjalnego oddziału do przeprowadzenia akcji. Ja zawiadomiony o tym zostałem przez koleżankę Bl.L. [?]. Natychmiast daliśmy znać dalej wszystkim Żydom, chociaż rada żydowska zagroziła wydaniem w ręce gestapo rozgłaszających tę wiadomość.

19 września 1942 r. nad ranem miasto otoczone zostało przez oddziały SS, milicję ukraińską, po czym siekierami rozbijano bramy domów, wyciągając z nich ludzi. Zaczęto najpierw łapać tych, którzy udawali się do pracy. Ci szli, albowiem byli pewni, że mają stemplowane zaświadczenia, nie będzie się więc ich ruszać. Dalej wyciągnięto wszystkich z domu starców, których na podwórzu tego domu rozstrzelano. Taki sam los spotkał dom sierot. Gdy rada żydowska zaproponowała długoletniemu wychowawcy i nauczycielowi wielu pokoleń Ochserowi ukrycie się, nie chciał tego uczynić, twierdząc, że jego miejsce tam, gdzie dzieci jego i razem z nimi zginął. Po mieście jechał autem członek rady żydowskiej, kontrolując sprawność przeprowadzającej się akcji. Chorych ludzi rozstrzeliwano na miejscu. Taki sam los spotykał również i uciekających. Na ulicach widać było uganiających, rozwydrzonych gestapowców i milicję ukraińską, oraz „nietykalnych” chwilowo Żydów, członków komisji do przeprowadzenia akcji, noszących specjalnie na ten cel sporządzone żółte opaski.

Trupy zbierały dwa specjalne wozy zaprzężone w parę koni, na cmentarz, do wspólnego grobu.

Zabrano wówczas prawie dwa i pół tysiąca ludzi, których zebrano najpierw na placu na rynku, gdzie musieli siedzieć przykucnięci na ziemi, a następnie partiami pod eskortą pędzono ich na stację. Tam załadowano ich po 80 do 120 do jednego wagonu, zaplombowano drutem kolczastym i wywieziono. Niektórym, śmielszym, udawało się otworzyć drzwi wagonu i wyskoczyć z pędzącego pociągu.

Podczas tej akcji zginęła najwspanialsza nasza młodzież, silna i zdrowa, która nie przeczuwając niczego, udawała się do pracy. Różne krążyły wersje co do losu wywiezionych. Jedni twierdzili, że gdzieś ich posortowano i młodzież wysłano do Niemiec na roboty. Niektórzy nawet nazywali dokładnie ich miejsce pobytu, które słyszeli podobno od Niemców. Mówiono, że część znajduje się pod Tannenbergiem, a część w Łodzi. Nikt jednak niczego o losie wywiezionych się nie dowiedział aż po dzień dzisiejszy. Akcja pochłonęła ok. trzech tysięcy ludzi, a z tego ponad 300 na miejscu zabitych.

W sobotę o 18.00 wieczorem sygnałówka oznajmiła koniec akcji. W nocy gestapowcy i milicja ukraińska wraz z transportem Żydów odjechali. W mieście pozostał tylko jeden Sturmführer SS, który przy pomocy ludzi likwidował ruchomości z mieszkań wymordowanych. Ruchomości te przydzielano tutejszym volksdeutschom, za specjalnym wskazaniem Landrata. Powoli ludzie zaczynali wychodzić ze swoich nor, dowiadując się o zlikwidowaniu swoich bliskich, krewnych i znajomych. Znana tutejsza lekarka dr Jawroner wraz ze swoją siostrą na stacji przed załadowaniem popełniła samobójstwo, zażywając truciznę. Trupy te rozkazał SS-man wrzucić do wagonu zapełnionego ludźmi. W tym czasie przybywali do naszego miasta uratowani Żydzi z pobliskiego miasteczka, Radziwiłłowa, gdzie zlikwidowano już zupełnie wszystkich Żydów.

Należy wspomnieć o tym, że starszyzna, przeczuwając zbliżający się koniec, zebrała na pewne miejsce w getcie wszelkie kosztowności i pieniądze oraz ruchomości, paląc je, po czym sami kładli kres swemu życiu. Część młodzieży przedostawała się przez strzeżoną granicę do Brodów.

W sześć tygodni po tej akcji odbyła się druga, tym razem jednak rada żydowska nie była powiadomiona o mającej się odbyć akcji. Ludzie jednak przeczuwali, że coś wisi w powietrzu. Kiedy 1 listopada zjechała do miasta pokaźna liczba milicji ukraińskiej z całego powiatu, pozornie oznaczało to zjazd powiatowy w celach organizacyjnych. Byli jednak tacy, którzy mieli znajomości w żandarmerii, a pytając się, czy przypadkiem Żydom znowu coś nie grozi, wracali do domu uspokojeni, że akcji nie będzie. Ludzie chcieli wierzyć. I wierzyli, i położyli się spać. Rano jednak milicja ukraińska zaczynała walić w bramy i wyciągać ludzi. Niektórzy sądzili, że to do pracy. Gdy jednak wyjrzałem przez okno i zobaczyłem przykucniętych na ziemi, mimo ulewnego deszczu, który padał w tym dniu, zrozumiałem całą prawdę. Natychmiast zaalarmowałem dom, dając też znać do sąsiednich domów o odbywającej się akcji. Należy bowiem wiedzieć, że w każdym domu odbywały się nocne dyżury, które całą noc nadsłuchiwały, czy nie grozi jakieś niebezpieczeństwo. Całe miasto zostało w ten sposób obudzone. Niektórzy zdążyli jeszcze w ostatniej minucie dobrze się ukryć i w ten sposób zostali uratowani. Akcja trwała pełne dwa dni. Po akcji skończonej w tym dniu, na drugi dzień rozpoczęto ją dopiero o godz. 11.00 przed południem, chcąc w ten sposób uśpić czujność Żydów, że niby w poprzednim dniu została już ukończona. Ludzie – sądząc, że rzeczywiście akcji nie ma – powychodzili ze swoich kryjówek i to ich zgubiło. Znów zabrano ok. dwóch i pół tysięcy osób i tym razem jednak zabrano już i milicję żydowską oraz członków rady żydowskiej wraz z prezesem Blochem. I znowu rabowano mienie żydowskie i wywożono je do zamku.

Gdy po skończonej akcji wróciłem do swego mieszkania, zastałem tylko puste ściany. Wszystkie rzeczy zostały mi zabrane. Przez kilka dni nie wiedziałem, co stanie się z nami, pozostałymi jeszcze przy życiu. Nie było władz rady żydowskiej, tak że przypuszczano, że wkrótce ukaże się zakaz zamieszkiwania Żydów w mieście. Po kilku dniach oznajmiono nam o utworzeniu 1 grudnia 1942 r. getta. Wszystkim Żydom mieszkającym w powiecie wydano zakaz przebywania w nim. Ścieśniono nas w ciasnych uliczkach i ogrodzono drutem kolczastym. Zawiązała się nowa rada żydowska z prezesem Katzem na czele. Za przekroczenie granic getta Żydom groziła śmierć. W wielu punktach granicznych postawiono wielkie tablice z napisem w trzech językach: niemieckim, ukraińskim i polskim. Od strony zewnętrznej napis głosił: „Przekroczenie granic getta jest karalne (dla aryjczyków)”. Natomiast od strony wewnętrznej napis brzmiał: „Stop! Getto!”. Przekroczenie granic getta grozi śmiercią (dla Żydów). Dla przestrzegania porządku stworzono milicję żydowską, tzw. Jüdischer Ordnungsdienst. Do getta sprowadzono Żydów z okolicznych miasteczek i wsi, stłoczono ich w specjalnych blokach mieszkalnych.

Ciasnota mieszkaniowa, brud, głód i nędza powodowały szerzenie się chorób zakaźnych. Doszło do tego, że co drugi mieszkaniec chorował na tyfus. [Nie było] środków leczniczych ani lekarzy – zaledwie dwóch lekarzy na prawie pięć tysięcy mieszkańców. Stworzono specjalne izby na blokach dla chorych, gdyż w szpitalu leżało po dwóch chorych na jednym łóżku. Śmiertelność z każdym dniem rosła. Nawet członków rady żydowskiej, którzy, mimo że mieszkali w specjalnie dla nich przeznaczonym domu poza gettem w dzielnicy aryjskiej, tyfus nie omijał. Zwano go w getcie Białym Domem.

Ludzie w getcie podobni byli raczej do widm, wychudzeni, wynędzniali, wiecznie głodni, wlekli tylko za sobą nogi. Przydziałów żywnościowych nie otrzymywano w ogóle. Żywność do getta szła jedynie drogą szmuglu, za bardzo duże pieniądze, tak że niestety nie wszyscy mogli sobie na jedzenie pozwolić. Głód był powodem, że coraz częściej zaczęto się wykradać z getta, aby gdzieś po stronie aryjskiej zdobyć parę kartofli. Jednak często przyłapywała takich ludzi milicja ukraińska, rozstrzeliwując ich.