LEOKADIA KAPELAŃSKA

Ochotniczka Leokadia Kapelańska, ur. 1920 r. w Radziłowie, panna, uczennica, bez zawodu.

Wywieziona 13 maja 1941 z Radziłowa do siewierokazachstańskiej obłasti w kokczetawski rejon do kołchozu kazachskiego Karabułaku.

Jeśli chodzi o okolice, w jakich mieszkałam, to trzeba byłoby to wszystko widzieć. Warunki poniżej wszelkiego wyobrażenia. Po prostu nie mogłabym sobie wyobrazić, będąc jeszcze w Polsce, że można w takich warunkach żyć. W chatach ze słomy, bez podłogi, w których nie brakowało żadnego robactwa, wśród brudnych, zawszonych, dzikich Kazachów życie to było męką. Przede wszystkim, nie mogąc się porozumieć z Kazachami, miałam życie tak utrudnione, że przez pierwsze dni mało brakowało mi do obłędu. Rodzice i rodzeństwo, z którymi mnie wywieziono, tłumaczyli mi, że niedługo wrócimy i przyznam się, że przez pewien czas łudziłam się, że wyjedziemy z Kazachstanu i wrócimy do Polski.

W kołchozie, w którym mieszkałam, było 15 rodzin polskich; kilkanaście starszych osób, reszta to rodziny z małoletnimi dziećmi. Stosunkowo dużo było młodzieży w kołchozie i ta była przez cały czas w takim przygnębieniu, że z początku nie było mowy o jakimkolwiek życiu towarzyskim. Dopiero z czasem zaczęło się współżycie. Nasi gospodarze, Kazachowie, odnosili się do nas z początku obojętnie, zresztą bardzo mało, a nawet w ogóle nie wiedzieli, kto my jesteśmy i za co nas tu przywieźli. Nie mogłam się przyzwyczaić do ich sprzętów w domu (których zresztą poza niskim, okrągłym stołem i samowarem nie było w takiej budzie kazachskiej). Jeśli chodzi o kulturę Kazachów, to stoi ona tak nisko, że nie można w ogóle dużo pisać. Mam w tej chwili przed oczyma obraz Kazachów bijących wszy w zębach, to przecież okropne wspomnienie.

Życie moje w kołchozie przedstawiało się bardzo jednostajnie. Kołchoz był tak biedny, że nie mógł wyżywić swoich Kazachów, a cóż dopiero mogli zarobić tu Polacy – toteż nasze położenie było naprawdę tragiczne. Za pielenie zielska na polu w lecie i zbieranie zboża, zresztą bardzo nędznego, nie dostawaliśmy żadnej zapłaty ani w zaliczki w zbożu. Prawie każdego dnia mówiło się o tym, że nie ma co jeść, że z największą przyjemnością i apetytem zjadłoby się kawałek suchego chleba. Nic się innego nie słyszało w ciągu dnia tylko: kto nie rabotajet, ten nie kuszajet; niet szto kuszać. Mówiło się dużo o chlebie, którego nigdy nie było.

Władzą w kołchozie było, tak jak zresztą wszędzie, NKWD. Ten skrót napawał wszystkich mieszkańców kołchozu straszliwą trwogą. Bardzo często zajeżdało auto z naczalnikiem NKWD, porywał po prostu z domu w dzień czy w nocy, a właściwie tylko w nocy. Przy takiej wizycie odbywały się przeważnie indagacje Polaków, a więc pytania: „Czy wierzycie w Boga? Jak było w Polsce? Czy dobrze tu w kołchozie?”. Oczywiście, że odpowiedzi nasze były zawsze bardzo krótkie, jednakowe i niewiele mówiące. Taka opieka w postaci naczalnika napawała też i nas strachem nieopisanym. Szydercze pytania często doprowadzały mnie po prostu do wściekłości. Nie uznawał on ludzi chorych, którzy nie mogą iść do roboty. Nie wolno być chorym.

A jeśli chodzi o opiekę lekarską, to tej w ogóle w kołchozie nie było. Absolutnie żadnej! Ani żadnych środków lekarskich. Mam w tej chwili przed oczyma obraz dla mnie tak bolesny, że po prostu nie mogę pisać. Bez żadnej absolutnie pomocy lekarskiej został mój ojciec, który zachorował ciężko na zapalenie płuc i umarł. Nie mogę tego pisać ze wzruszenia.

Siedząc w kołchozie, dostawałam od czasu do czasu listy z Polski. Wprawdzie bardzo długo szły te listy, lecz zawsze cośkolwiek byłam zorientowana co do sytuacji w Polsce.

W kołchozie nie byłam cały czas. Po kilku miesiącach z rozkazu NKWD pojechałam wraz z siostrą i bratem na prazwodstwo, to znaczy na pracę przy kolei. Pracowałam tam przy budowie depo. Oczywiście, bardzo dużo moich znajomych z kołchozu pracowało razem ze mną. Tam, to znaczy w Kuszmurunie (bo tam pracowałam na depo) doszła mnie wiadomość o przyjmowaniu kobiet do Wojska Polskiego, które się organizowało. Moja radość nie miała granic. Tak samo cieszyli się wszyscy Polacy, gdyż wiedzieli, co znaczy nowo tworząca się armia polska. Niedługo też nasi (znajomi) mężczyźni zaczęli wyjeżdżać do Buzułuku. Było to w zimie i często odbywały się wieczorne zebrania w niektórych barakach i obradowano na temat służby w Wojsku Polskim, które się organizowało. Pamiętam te momenty, tak naprawdę wzruszające i wzniosłe.

W lutym wyjechałam transportem z wszystkimi pracownikami na depo w okolice Taszkentu i tam wprost z transportu wyruszyłam wraz z siostrą i kilkoma koleżankami na własną rękę do armii. Dużo przeżyłam, powiem nawet bardzo dużo, gdyż tak wypadło, że odłączyłam się od koleżanek i zostałam sama, absolutnie bez pieniędzy, dokumentów – tak jak wysiadłam z pociągu. Na drodze do Guzoru spotkałam transport wojskowy, do którego mimo zakazu dowódcy wsiadłam i przyjechałam do Kitobu. Tam miałam już stawać na komisji, gdy nagle zachorowałam na tyfus i wzięto mnie do szpitala sowieckiego, gdyż polski wojenny nie był jeszcze zorganizowany. W szpitalu sowieckim opieka oczywiście była taka, że chorzy pozostawieni byli własnym siłom. Ja dzięki swemu organizmowi przetrwałam tę ciężką chorobę, a pod koniec mojej rekonwalescencji doszła [mnie] wieść o wyjeździe do Persji. Bardzo się ucieszyłam, że wyjadę gdzieś nareszcie poza granicę ZSRR i rzeczywiście z tydzień po tym pociąg sanitarny wiózł mnie w kierunku Krasnowodska. W czasie podróży morskiej czułam się bardzo źle fizycznie, ale duszą byłam już w pięknej ziemi perskiej i wszystko, co przeżyłam i przeszłam w czasie pobytu mego w ZSRR było koszmarnym wspomnieniem, którego zresztą nigdy nikt nie zapomni.

Jechałam do Iranu, nie wiedząc nic o swojej matce, czy również wyjechała z Rosji, czy jeszcze została? Na szczęście matka moja przyjechała również do Iranu, ale drugim transportem z Rosji, gdy ja już długi czas byłam w Teheranie i w Pahlevi witałam osobiście swoją mamę ze łzą w oku. Teraz jestem już naprawdę szczęśliwa, mogę spokojnie spać w nocy, że to wszystko minęło jak koszmarny i ciężki sen.