EUGENIUSZ JARZĘBIŃSKI


St. szeregowy Eugeniusz Jarzębiński, ur. 1 [?] listopada 1906 r., urzędnik Zakładu Ubezpieczeń Społecznych we Lwowie, kawaler; Baon Łączności Etapów.


Jak wybuchła wojna, wstąpiłem do wojska, przez cały czas przebywałem we Lwowie, to jest po wkroczeniu bolszewików. 22 września 1939 bolszewicy nas rozbili we Lwowie. Ja pracowałem w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych we Lwowie, bolszewicy kazali nam się zgłosić do pracy 30 listopada 1939. Wszystkich pracowników ZUS bolszewicy zwolnili i puścili na pastwę losu. Ja, nie mając środków do życia, a mając rodziców w Starym Sączu, chciałem się przedostać na stronę niemiecką. W tym celu przyjechałem ze Lwowa do Przemyśla. 1 grudnia 1939 bolszewicy przyłapali mnie w Przemyślu nad Sanem i zaprowadzili mnie do więzienia.

W więzieniu morzyli nas głodem: dziennie dawali 300 gramów chleba i troszkę zupy. Widziałem sam, jak wyprowadzali z celi jednego Polaka, który umierał z głodu. 5 stycznia 1940 bolszewicy wywieźli nas z Przemyśla do Rosji. W wagonie dawali nam 600 gramów chleba i jednego słonego śledzia. Było nam bardzo zimno, gdyż węgla wcale nam nie dawali, a jak dali, to taki, że w ogóle nie chciał się palić. Do Żytomierza przyjechaliśmy 12 stycznia 1940 roku ledwo żywi. Zaraz odesłali nas do więzienia. Po przybyciu do więzienia bolszewicy odsyłali nas zaraz do NKWD, gdzie spisywali z nami protokół przez całą noc. W celach było nam bardzo zimno, nie dawali jeść i nie było gdzie spać, gdyż dwóch na jednym łóżku spało. Ja i wielu moich towarzyszy spaliśmy na betonie, gdyż łóżek brakowało. Komendantem celi był zakluczony bolszewik nazwiskiem Jedwabnik, który na Polakach bardzo się mścił. Nie było dnia, żeby nie pobił w celi którego z naszych. Ja rano, chcąc się umyć, wziąłem sobie garnuszek wody, to chciał mnie za to zabić, gdyż rzucił we mnie miską porcelanową. W Żytomierzu trzymali mnie do końca sierpnia, a potem odesłali mnie do więzienia do Niżyna . Gdy jechaliśmy pociągiem, przez dwa dni nic nie dali nam jeść, dopiero na trzeci dzień dostaliśmy po kawałku chleba i po śledziu.

W Niżynie trzymali nas dwa miesiące w więzieniu, a potem odesłali mnie do Charkowa do więzienia, gdzie trzymali mnie cztery dni. Z Charkowa odesłali mnie do lagrów. W wagonach [podczas podróży] chcieliśmy wszyscy wyginąć. Do lagrów jechaliśmy przez dwa tygodnie. Gdy przyjechaliśmy na miejsce, a było to w nocy, kazali nam iść 10 kilometrów do miejsca postoju. Po drodze bolszewicy prowadzili za nami psy, tak że który się poślizgnął na drodze, to puszczali na niego psa na smyczy, który go pokąsał i podarł wszystko, co miał na sobie. Miejsce, gdzie mieliśmy zamieszkać, nazywało się łagier Izora [?]. Miałem na sobie ubranie i palto, to chciał mi to ukraść naczelnik łagru, lecz to mu się nie udało, więc odesłał mnie do łagru Sosma [?], gdzie kazali mi oddać do buchalterii ubranie i palto, a dali mi stare podarte łachy, tak że wszystko leciało ze mnie. Gdy odmroziłem sobie palec u nogi, odesłali mnie z powrotem do łagru Izora [?] na wyleczenie. Ja, chcąc odebrać sobie to palto i ubranie, udałem się do naczelnika łagru. Po paru dniach ten sam naczelnik, który chciał mi zabrać to ubranie i palto, przeniósł mnie do łagru Tobis, o 50 kilometrów dalej.

Rano o godzinie 5.00 wyganiali nas na roboty, a mróz dochodził do 40 stopni. Ja byłem jako nawalszczik, dali mi trzy wozy do ładowania drzewa. Więc gdy naładowałem jedną furę drzewa, druga już nadjeżdżała, tak że nie miałem chwili spoczynku. Do lasu chodziło się 10 kilometrów i z powrotem to samo. W lesie były opłakane warunki, gdyż w śniegu po pas chodziło się za drzewem. Gdy przyszła wiosna, odesłali mnie na konną bazę, gdzie śnieg leżał do końca maja. Gdy przyszliśmy na miejsce postoju, tam nie było nic, tylko jeden barak, który miał cały dach dziurawy. Musieliśmy zamieszkać w nim. Tam w ośmiu Polaków musieliśmy zwozić drzewo na saniach, a ruscy ludzie zakluczeni dopiero budowali barak. Gdy wybudowali go, zaczęli budować tartak. Mnie wyznaczyli do tego tartaku. Gdy przyszło lato, to komary tak gryzły, że nie można było ich odegnać od siebie, a jeszcze gorzej było w maskach. Miałem nałożoną maskę na twarz przy pracy, gdy mnie ugryzł komar. Przez dwa tygodnie nie mogłem widzieć na jedno oko. Najgorsze było przynoszenie prowiantu: gdzie konie nie mogły dojść, to ja musiałem dźwigać ten prowiant dwa kilometry. Chodziło się po prowiant przez las, las był górzysty, a zaspy duże. Często upadało się w taką zaspę i nie można było się wydostać z niej.