DYMITR WASILEWSKI

Kraków, dnia 18 czerwca 1945 r., prokurator dr Wincenty Jarosiński, członek Komisji Badania Zbrodni Niemiecko-Hitlerowskich w Oświęcimiu, przy współudziale aplikanta sądowego mgr. Juliana Chachlowskiego, na zasadzie art. 20 przepisów wprowadzających kpk, w związku z art. 107 i 115 kpk, przesłuchał w charakterze świadka byłego więźnia obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu dr. Dymitra Wasilewskiego, nr 165 882, który zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Dymitr Wasilewski
Data i miejsce urodzenia 27 maja 1912 r. w Brasławiu
Imiona rodziców Aleksy i Helena z Pawłowiczów
Wyznanie bezwyznaniowy
Zawód lekarz
Narodowość rosyjska
Przynależność państwowa polska
Miejsce zamieszkania przed aresztowaniem Słobudka, pow. brasławski
Obecne miejsce zamieszkania Kraków, ul. Straszewskiego 41 u p. Alfreda Fiderkiewicza (zamierza udać się do Wilna i tam poszukać rodziny)

Do 15 września 1943 r. pełniłem obowiązki lekarza rejonowego w Słobudce w pow. Brasław. Tego dnia wezwano mnie na posterunek policyjny rzekomo w celu zbadania stanu zdrowia wszystkich policjantów. Był to tylko podstęp, gdyż po przeprowadzeniu kilku badań oświadczono mi, że zostanę zaangażowany jako lekarz do komisji poborowej. Oświadczyłem na to, że obowiązków tych podjąć się nie mogę, ponieważ już pełnię funkcje urzędowe, a nie mam [wykształcenia] w kierunku medycyny wojskowej. Wówczas oświadczono mi, że mimo to zostanę przewieziony do Brasławia w celu ostatecznego omówienia warunków z lekarzem powiatowym. Wówczas domyśliłem się, że chodzi o podstęp.

Aresztowanie moje nastąpiło rano przy zachowaniu wszelkich środków ostrożności. Całe miasteczko otoczono policją, a po mnie przyjechał komendant żandarmerii i dwóch policjantów. W tym samym dniu przewieziono mnie autem do Brasławia na posterunek żandarmerii i tu oświadczono, że jestem aresztowany z polecenia SD. Osadzono mnie w piwnicy, przekonałem się już wówczas, że w sąsiedniej piwnicy przebywa aresztowany mój brat. Po trzydniowym pobycie wywieziono mnie wraz z bratem do miasta Głębokie, gdzie mieściło się okręgowe SD. Auto, którym nas przewożono, eskortowane było przez 12 samochodów pancernych, z czego domyśliłem się, że zarzuty mi stawiane muszą być bardzo poważne. Z budynku SD przewieziono nas w kierunku cmentarza, gdzie odbywały się wszystkie rozstrzelania. Ponieważ SS-mani byli bardzo uzbrojeni, a przy przewożeniu zachowano wszelkie ostrożności, przeto przypuszczałem, że zostaniemy natychmiast rozstrzelani. Później przekonałem się, że przewożono nas do budynku, gdzie mieściło się więzienie śledcze gestapo. W więzieniu przez nieostrożność nadzorców umieszczono mnie i brata w jednej celi. To dało nam możność uprzedniego porozumienia się, co do ewentualnych odpowiedzi.

W więzieniu tym bez przesłuchania siedzieliśmy przez dziesięć dni. W tym czasie codziennie o godz. 5.00 słyszeliśmy, jak gestapowcy odczytywali nazwiska innych więźniów, a następnie padały strzały. Z tego domyślaliśmy się, że więźniowie ci zostali rozstrzelani.

28 września 1942 r. odbyło się pierwsze nasze przesłuchanie. Przesłuchiwali mnie jakiś Scharführer i szef miejscowego gestapo. Badanie polegało na zmuszaniu mnie do przyznania, że jestem przewodniczącym miejscowej i okręgowej partyzantki, werbuję do niej ludzi, dostarczam partyzantom broń i amunicję (wymieniono wówczas śmieszną liczbę, że dostarczyłem pięć wagonów broni), że dostarczam lekarstwa, medykamenty i instrumenty lekarskie oraz informuję partyzantów o ruchach i rozmieszczeniu wojsk i policji niemieckiej. Polecono mi do tego wszystkiego się przyznać, gdyż w tym wypadku będę miał szanse wyjścia na wolność, w przeciwnym zaś razie nie tylko ja, ale cała moja rodzina zostanie rozstrzelana. Wszystkim stawianym mi zarzutom kategorycznie zaprzeczyłem, zdając sobie dokładnie sprawę, że przyznanie się do choćby najdrobniejszego zarzutu równoznaczne będzie z podpisaniem na siebie wyroku śmierci.

Wówczas gestapowcy poczęli mnie bić rękami po twarzy, a szef, Untersturmführer uderzył mnie kolbą rewolweru w nos tak, że straciłem przytomność.

Po odzyskaniu przytomności gestapowcy zaczęli mnie bić bykowcem, a następnie przynieśli jakiś przyrząd, który przykręcono do stołu. Przyrząd ten był długi [na] ok. 40 cm, a szeroki [na] 25 cm. Były to jak gdyby dwie deski mające w środku dwa wgłębienia. W te wgłębienia włożono mi przeguby rąk. Deski następnie za pomocą śruby znajdującej się z boku poczęto zbliżać do siebie na skutek czego odczuwałem z początku wielki ból. Zdawało mi się, że popęka mi skóra. Jak długo to trwało, tego nie wiem. W każdym razie mnie się zdawało, że czas ten był potwornie długi. Wyjaśniam jeszcze, że otwory te były wyłożone filcem. Przy każdym zadanym mi pytaniu Sturmführer coraz bardziej zaciskał deski. Gdy i ta metoda nie dała gestapo oczekiwanych wyników, ponieważ wszystkim zarzutom, mimo potwornego bólu, zaprzeczyłem, gestapowcy, widząc, że do niczego się nie przyznam, przerwali przesłuchanie.

W trakcie tego przesłuchania, jak i następnych dwóch, oświadczyli mi, że są w posiadaniu konkretnych dowodów kompromitujących mnie, gdyż w ręce ich wpadł członek partyzantki – starszy porucznik Mikołaj Iwanow z Newla i chcieli mnie nawet z nim skonfrontować. Gestapowcy nie skonfrontowali mnie z Iwanowem, ale oświadczyli wyraźnie, że ten oskarżył mnie i podał konkretne fakty, stwierdzające mój kontakt z partyzantami. Również w czasie dwóch następnych przesłuchań stosowano te same metody i stawiano mi te same zarzuty. W czasie drugiego przesłuchania związano mi ręce do tyłu i powieszono na belce. Jak długo wisiałem nie wiem, gdyż straciłem przytomność.

7 października 1943 r. przyjechał szef gestapo z Mińska i na jego polecenie przetransportowano mnie koleją w specjalnym wagonie pod eskortą sześciu gestapowców do centralnego więzienia gestapo w Mińsku [i oddano] do dyspozycji Kommandeur SD für Weißruthenien. Brata mego zostawiono w Głębokiem, a co się z nim stało, tego nie wiem.

Więzienie w Mińsku robiło straszne wrażenie. Był to kompleks budynków, przypominający jakieś stare średniowieczne zamczysko, a otoczony był wysokim, grubym murem. Bezpośrednio po wpędzeniu mnie do środka zauważyłem, jak policjanci w czarnych mundurach znęcali się nad trzema więźniami, którzy znajdowali się już na korytarzu. Bili ich kijami i kopali, gdzie tylko popadło. Nas również przyjęto krzykami i polecono stanąć pod ścianą, twarzą do niej. Tak stałem wraz z innymi przez godzinę, po upływie której zaprowadzono mnie do kancelarii więziennej. Tu spisano moje dane osobowe i polecono mi, jak również innym, rozebrać się do naga, a następnie udać się do celi kwarantanny. Była to mała izba, o rozmiarach cztery na dwa metry, a wysoka na dwa metry. Okienko o rozmiarach 20 na 30 cm zakratowane, stanowiące jedyny dopływ powietrza, znajdowało się na poziomie ziemi, sama zaś cela w piwnicy. W takiej jednej celi, która nie miała żadnych łóżek, ani sprzętów, podłogę miała betonową, umieszczono nas 20. Całodzienne wyżywienie składało się dla każdego więźnia z dziesięciu deko chleba, pół litra zupy, a raczej gorącej wody, i wieczorem około litra czarnej kawy. Paczek żadnych nie wolno było otrzymywać, jak również nie wolno było korespondować, nawet z rodziną.

W więzieniu w Mińsku przebywałem do 30 listopada 1943 r. Przez niecałe dwa miesiące pobytu tam schudłem ze 103 do 48 kg.

Po trzydniowym pobycie w więzieniu wezwano mnie po raz pierwszy na przesłuchanie. W ogóle w Mińsku byłem przesłuchiwany dwukrotnie. Przy przesłuchaniach wmawiano mi pierwotne zarzuty, ale mnie nie bito. Stosowano inne metody, a mianowicie umieszczenie w celi, tzw. karcerze, i „rozstrzelanie”.

„Rozstrzelanie” stosowano także przy przesłuchaniu w Głębokiem, a polegało ono na tym, że gdy zaprzeczyłem zarzutowi, przesłuchujący mnie oświadczał, że moje zaprzeczenie nie ma żadnego znaczenia, gdyż i tak wyrok na mnie już podpisali i oświadczył, że zostanę rozstrzelany. W tym celu polecał mi stanąć pod ścianą, a sam z odległości około trzech metrów strzelał do mnie z rewolweru. Czy rewolwer był ostro nabity, tego nie wiem. W pierwszym momencie traciło się wszelką świadomość tego, co się dzieje. Po strzale, który spowodował osmolenie twarzy dymem, zemdlałem. Jak długo trwał stan omdlenia, tego nie wiem. Gdy odzyskałem przytomność, polecono mi siąść na krześle, oświadczono, że miałem szczęście, gdyż pocisk chybił, a następnie rozpoczęto na nowo przesłuchanie. Po jakichś dziesięciu minutach powtórzono „rozstrzelanie”. Po drugim przeżyciu i zemdleniu byłem tak złamany, że zdecydowany byłem potwierdzić choćby nieprawdziwe zarzuty. Nie uczyniłem tego jedynie z tego powodu, by przeze mnie nie były pociągnięte do odpowiedzialności inne osoby. Wyjaśniam dodatkowo, że nie jestem w stanie określić czy przy „rozstrzeliwaniu” odległość wynosiła trzy metry. W każdym razie po wyciągnięciu rąk i wystrzale z rewolweru odczuwałem na twarzy gorąco i twarz miałem okopconą.

Karcer była to komórka zamknięta w piwnicy o rozmiarach ok. 50 cm w kwadracie. Mógł się w niej pomieścić tylko jeden człowiek i to w pozycji stojącej, a jakiekolwiek poruszanie się było mocno utrudnione. Była ona zupełnie ciemna, a podłoga była kamienna. W czasie, a raczej między jednym a drugim moim przesłuchaniem w Mińsku umieszczono mnie na 24 godziny w karcerze. Bezpośrednio po umieszczeniu poczułem, że marzną mi nogi, a następnie, że z dołu napływa woda. Woda ta dosięgała mi do kolan i w tych warunkach musiałem stać całą dobę. Czy i jak regulowany był dopływ wody, tego nie wiem, jak również nie wiem, czy w stosunku do wszystkich więźniów dopuszczano tyle wody, co w czasie mego pobytu. Wiadome mi jest, że w tym karcerze przetrzymywano więźniów przez kilka dni.

Jeszcze przed przewiezieniem mnie do Oświęcimia dowiedziałem się z rozmowy z lekarzem więziennym, że moja żona stara się wszelkimi dostępnymi jej środkami, a w szczególności za pomocą przekupstwa, wydobyć mnie z więzienia. Jak przypuszczam tylko temu zawdzięczam, że nie rozstrzelano mnie już w Głębokiem, a następnie w Mińsku. Przypuszczam, że wszystkie protokoły, jakie spisywano w Głębokiem, musiały zostać przez gestapo przepisane i złagodzone.

20 listopada 1943 r. załadowano nas w liczbie 75 do wagonu kolejowego na stacji w Mińsku. Wagon bydlęcy odrutowano i zabito gwoździami. Eskortowała nas policja ukraińska. Przez cały czas drogi, która trwała cztery i pół doby, nie otworzono wozu ani raz, przez co potrzeby naturalne musieliśmy załatwiać w wozie, skutkiem czego wewnątrz panował wielki smród.

Jeszcze przed załadowaniem nas do wagonu każdy otrzymał po 400 g chleba. Więcej do jedzenia nie otrzymaliśmy nic. Mimo, iż w wozie było bardzo zimno, bo temperatura była wówczas ok. 15 stopni poniżej zera, każdy z nas zadowolony był, że wydostał się z więzienia w Mińsku.

Codziennie wieczorem słyszeliśmy, jak w sąsiadujących z nami celach odbywało się tzw. wyzłacanie Żydów. Przyprowadzano ich z getta mińskiego w grupach do więzienia, a następnie Unterscharführer „Złotnik” stosując najrozmaitsze tortury, zmuszał Żydów do zdradzania, gdzie mają ukryte złoto. Żydów tych następnie zabijano. Codziennie słyszeliśmy odgłosy zadawanych im razów i jęki mordowanych.

Dokąd zamierzano nas przewieźć, nie zdawaliśmy sobie sprawy, oświadczono nam, że jedziemy na roboty do Niemiec. Po czterodniowej podróży przywieziono nas, jak się później dowiedziałem, do Oświęcimia. Wyładowano nas nie na stacji, a gdzieś poza. W czasie podróży zorientowałem się przez otwór zrobiony w ścianie wagonu, że jedziemy w kierunku na Baranowicze, Dęblin, a następnie Kraków. Po wyładowaniu nas z wagonu, każdy odczuwał pewną ulgę i zdawało mu się, że w każdym razie, gdziekolwiek go zawiozą, będzie mu lepiej, aniżeli w więzieniu w Mińsku. O obozie w Oświęcimiu i panujących tam warunkach nie mieliśmy żadnych wiadomości. W tym czasie byłem już poważnie chory. Wytworzyła mi się bowiem w więzieniu flegmona, a raczej zakrzep, na skutek którego miałem wysoką gorączkę. Na to, że byłem chory nikt nie zwracał najmniejszej uwagi, jakkolwiek oficjalnie była w więzieniu opieka lekarska. Transport, którym przyjechałem do Oświęcimia składał się z kilkunastu wagonów, a ogółem było w nim ponad tysiąc osób.

Do Oświęcimia przyjechaliśmy między godz. 17.00 a 18.00, a więc już wieczorem. Bezpośrednio po wyładowaniu ciężej chorych załadowano na auta i dokądś przewieziono. Wówczas nie wiedziałem dokąd, a dzisiaj domyślam się, że wprost do komór gazowych. Zdrowych ustawiano w piątki i biegiem popędzono w kierunku Brzezinki. W czasie drogi bito nas, gdzie popadło kijami i kopano. Wielu z transportu już w czasie tej drogi zabito. W bramie wjazdowej do obozu znęcano się nad nami specjalnie, ponieważ cały transport uważano za transport bandycki, partyzancki. SS-mani ustawieni w dwa szeregi i uzbrojeni w kije, karabiny i pasy tłukli każdego, gdzie popadło, przy czym nie zważali zupełnie w jaką część ciała biją. Skutkiem tego „przywitania” wielu więźniów odniosło ciężkie obrażenia ciała.

Po przekroczeniu bramy obozowej w Brzezince cały nasz transport przejął więzień, którym był, jak się później dowiedziałem, Pinkus, Żyd (bliższych jego danych nie znam), blokowy bloku 6. w starej saunie. Ten umieścił nas w bloku 5. starej sauny, gdzie przebywaliśmy przez pięć dni. W tym czasie dokonano zwykłych wstępnych formalności związanych z przyjęciem nowego Zugangu, to znaczy zmieniono nam strój cywilny na więzienny, poddano kąpieli w zimnej wodzie, następnie spisano nasze dane osobowe i wytatuowano numery więzienne na lewej ręce. Po tym czasie przeniesieni zostaliśmy do lagru BIIa, gdzie tzw. Blockälteste był Franek, więzień narodowości polskiej, znany tylko pod tym imieniem, o nazwisku nam niewiadomym.

W bloku 15. byłem tylko trzy dni. Blokowy był wyjątkowo złośliwie ustosunkowany do współwięźniów. Potrafił od trzech do czterech godzin trzymać nas na mrozie w czasie apelowym. Poza tym obchodził się z nami wprost okrutnie. Byłem świadkiem, jak wymierzył jednemu z więźniów za jakieś drobne uchybienie karę chłosty. Polecił mu włożyć głowę w otwór pieca, a następnie trzymanym w rękach drągiem z całych sił uderzył 25 razy w pośladek. To u niego było najlżejsza kara. Po takiej chłoście więzień musiał kilka dni leżeć, jeżeli w ogóle mógł wytrzymać ból. Śmiertelność w bloku na skutek akcji Franka była wprost okropna. Z powodu jego działalności dziennie do apelu wynoszono po kilkanaście trupów.

Po trzech dniach pobytu w bloku 15., na skutek wysokiej gorączki, przeznaczono mnie do bloku szpitalnego. Przeniesiono mnie wtedy do lagru F, gdzie po załatwieniu formalności (kąpiel, strzyżenie, badanie lekarskie itd.) dostałem się do bloku 3. W tym czasie lekarzem naczelnym w tym bloku był Żyd z Warszawy, dr Herman. Opiekował się on wszystkimi więźniami w miarę swoich możliwości, a w szczególności zaopiekował się mną jako lekarzem. Jemu zawdzięczam to, że uniknąłem flegmony, a co za tym idzie operacji i jej następstw.

W tym czasie Lagerälteste w blokach szpitalnych był dr Roman Zenkteler z poznańskiego (nr ponad 24 000). Zenkteler pewnego dnia przybył do bloku trzeciego i zażądał od dr. Hermana, by wskazał mu jakiegoś lekarza. Herman wówczas wskazał mnie. Zenkteler odbył ze mną egzamin, w czasie którego zapytał mnie, czy znam się na medycynie lagrowej, a gdy temu zaprzeczyłem i oświadczyłem, że nigdy dotychczas w obozie nie byłem, zapytał, czy wiem, co to jest ciąża pozamaciczna. Gdy i na to drwiące pytanie odpowiedziałem, że wiem, wówczas zażądał odpowiednich wyjaśnień, a następnie polecił mi udać się do bloku 8. i objąć tam stanowisko lekarza sztubowego. W tym czasie w bloku 8. lekarzem blokowym był dr Fiderkiewicz. Zgodnie z poleceniem Zenktelera objąłem 15 stycznia 1944 r. stanowisko lekarza sztubowego w bloku 8. Dzięki współpracy z dr. Fiderkiewiczem, który w pracę dla dobra więźniów wkładał całe serce, udało mi się własną pracę tak wykonywać, by nieść więźniom ulgę.

Zenkteler był człowiekiem brutalnym i okrutnym. Bano się go w obozie bardziej, aniżeli lekarzy, a nawet SS-manów Niemców. Za najdrobniejsze uchybienia, albo nawet zupełnie bezpodstawnie bił zarówno chorych, jak i personel szpitalny lub delegował do najcięższych prac w obozie. W bloku 8. byłem do marca 1944 r., a odszedłem, ponieważ nie mogłem znieść tego, że lekarze i sztubowi tak strasznie okradali chorych więźniów. Zdarzały się wypadki już wtedy, kiedy dr. Fiderkiewicza na bloku nie było, że sztubowi i zastępujący dr. Fiderkiewicza dr Stern, wiedeńczyk, Żyd austriacki, w jednym dniu kradli do dziesięciu bochenków chleba białego ze szkodą dla chorych. Za wstawiennictwem dr. Fiderkiewicza udało mi się dostać do bloku 17., w którym był on naczelnym lekarzem. W bloku tym pracowałem do 19 czerwca 1944 r.

Na początku czerwca miałem zajście z Lagerälteste obozu w Birkenau nr 1, niejakim Daniszem [Danischem], przestępcą pospolitym, volksdeutschem ze Śląska. Wracałem wówczas po tzw. Lausekontrolle. Miałem rękę w kieszeni marynarki, czego nie zauważyłem. Danisch zauważywszy to począł do mnie coś po niemiecku krzyczeć, czego ja dokładnie nie zrozumiałem. Wówczas on zauważywszy, że ja na jego krzyk nie reaguję, podbiegł do mnie i uderzył mnie ręką w twarz. Zupełnie odruchowo i nie zdając sobie z tego sprawy, wymierzyłem jemu policzek tak, że się wywrócił. Wówczas narobił krzyku, co spowodowało przybiegnięcie dwóch kapo z SK [Strafkompanie], wespół z którymi Danisch zaczął mnie bić. Byliby mnie niezawodnie zabili, gdyby nie SDG [Sanitätsdienstgrade] Flagge, Niemiec, człowiek starszy i bardzo uczciwy, który zauważywszy, że Danisch okłada mnie kijem podszedł do niego, wyrwał mu kij i mnie uwolnił. Zwierzchnikiem SDG Flagge był dr Thilo, lekarz Obersturmführer, który żył w niezgodzie z Lagerführerem Schwarzhuberem. Ponieważ oficjalnie w tym czasie był ustanowiony zakaz bicia, przeto Thilo chciał mój incydent z Danischem wykorzystać przeciw Schwarzhuberowi. Meldunek w tej sprawie do władz obozowych miałem złożyć ja. Na skutek interwencji blokowego SK Bednarka, który – nie wiem z jakiego powodu – interweniował na korzyść Danisch (przypuszczam, że byli przyjaciółmi), na skutek jego próśb i na skutek interwencji Lagerkapo Jana Bernacika oraz żądania Zenktelera skierowanego do mnie za pośrednictwem osób trzecich, zaniechałem uczynienia meldunku. Z tego powodu sprawa została zatuszowana. Zenkteler jednak, chcąc utrzymać dobre stosunki z Danischem, którego wszyscy się bali, przeniósł mnie na mocy decyzji dr. Thilo 19 czerwca jako lekarza do tzw. sauny.

Sauna mieściła się na odcinku BIIg, a od nazwy budynku cały odcinek nazwano powszechnie „Sauną” albo Effektenlager. W saunie pracowali zarówno mężczyźni, jak i kobiety, zarówno Żydzi jak i aryjczycy. Były trzy komanda Żydówek, a pracowało w nich 1400 więźniarek. Najliczniejsze było komando kanada, poza tym było komando fryzjerek i Filzkommando. Te dwa ostatnie komanda obejmowano ogólną nazwą komando „Sauna”. Oprócz tych 1400 kobiet w saunie pracowało jeszcze sto więźniarek aryjek w tzw. Rosaefekten. Komando to przybrało tę nazwę, ponieważ więźniarki musiały nosić na głowie różowe chustki. Mężczyzn pracowało na saunie od 200 do 400 zależnie od napływu Zugangów. Komando męskie dzieliło się również, [tak] jak komando kobiet, na komando kanada, sauna i Efektenkammer.

W tym miejscu z powodu przeszkód urzędowych protokół przerwano. Termin dalszego przesłuchania świadka zostanie wyznaczony na piśmie.