MARIA STOMBERGER

Trzynasty dzień rozprawy, 25 marca 1947 r.

(Po przerwie).

Przewodniczący: Na razie nastąpi przesłuchanie świadka austriackiego Stromberger.

Proszę poprosić świadka.

Świadek podał co do swojej osoby: Maria Stromberger, 49 lat, pielęgniarka, niezamężna, wyznania rzymskokatolickiego.

Przewodniczący: Jakie są wnioski stron co do trybu przesłuchania?

Prokurator Cyprian: Zwalniamy od przysięgi.

Adwokat Ostaszewski: Zwalniamy od przysięgi.

Przewodniczący: Trybunał za zgodą stron postanowił przesłuchać świadka bez przysięgi. Upominam świadka o obowiązku zeznawania prawdy i odpowiedzialności karnej za fałszywe zeznania.

Przewodniczący: W jaki sposób świadek znalazła się w Oświęcimiu i co może powiedzieć w stosunku do samego oskarżonego?

Świadek: Czy mam rozpocząć od chwili, gdy znalazłam się w Oświęcimiu, czy też od historii przedwstępnej?

Przewodniczący: To, co świadek uważa za wskazane.

Świadek: Pierwszego lipca 1942 r. z Karyntii w Austrii zostałam przeniesiona do miejskiego szpitala dla zakaźnych w Królewskiej Hucie. Przeniesienie nastąpiło na moje życzenie. Ponieważ w swej ojczyźnie miałam okazję usłyszenia rozmaitych rzeczy o tym, co się działo na Wschodzie, chciałam się przekonać, czy te opowiadania polegają na prawdzie, albowiem jako stara Austriaczka nie mogłam w to uwierzyć. Myśmy zawsze byli tolerancyjni i humanitarni.

A więc zostałam przeniesiona i 1 lipca 1942 r. objęłam stanowisko siostry na oddziale dla zakaźnych. Tam miałam sposobność zetknąć się z dwoma więźniami z Oświęcimia, poza innymi cywilnymi osobami z tego obozu, które to osoby były zwolnione w okresie inkubacyjnym tyfusu, mianowicie w 21-dniowym, na ich szczęście, gdyż gdyby byli zachorowali jeszcze w obozie, poszliby tą drogą, którą poszli i inni więźniowie. Nazwisk ich nie znam, jeden był robotnikiem gazowni, aresztowany przez Gestapo, ponieważ nie pracował podczas jednej zmiany i był za to wysłany do Oświęcimia, drugi, zdaje się, pracował w fabryce azotu. Obaj ci mężczyźni podczas majaczenia gorączkowo wykrzykiwali straszne rzeczy, byli w nieopisanej trwodze, musieliśmy ich zamknąć w separatkach izolacyjnych. Stan gorączkowy był taki, że jeden z tych pacjentów dopuścił się wobec mnie rękoczynów. Pielęgnowałam ich tak długo, aż wyzdrowieli. Pięć tygodni trwało nim trucizna, która się usadowiła w ich mózgach, rozpuściła się tak w organizmie, że można ich było uważać za normalnych ludzi. Wzięłam ich na spytki: „Coście opowiadali? Czy to, coście opowiadali w majaczeniach, polega na prawdzie, czy też to jest wynik waszych majaczeń?”. Wtedy ci ludzie, złożywszy ręce, prosili mnie: „Siostro, jeżeli siostra kocha swoje życie i nasze, to niech siostra o tych rzeczach nic nie wspomina. To wszystko prawda”.

Wszystkie te rzeczy spowodowały, że udałam się do swego urzędu okręgowego w Katowicach. Jako wolna pielęgniarka podlegałam temu okręgowi. Urząd ten piastowała jakaś starsza siostra.

Tu dodam jeszcze, że przypominam sobie, że ci dwaj mężczyźni podczas majaczeń opowiedzieli mi, że w Oświęcimiu pracowały pielęgniarki, które nosiły taki sam strój jak ja.

Wobec tego udałam się do tej starszej siostry z okręgowego urzędu dla sióstr i prosiłam, żeby mnie przeniesiono do Oświęcimia. Siostra była bardzo zdziwiona, a równocześnie uradowana i powiedziała mi, że bardzo się z tego cieszy, że ja się przejęłam ideą narodowo- socjalistyczną i wcale mnie nie pytała, czy jestem członkiem partii. Sam fakt, że wyraziłam chęć udania się do Oświęcimia, oszczędził mi wszelkich pytań z jej strony.

W dniu 1 października ta siostra doniosła mi, że moje przeniesienie do Oświęcimia zostało zatwierdzone. Ówczesny lekarz szpitala miejskiego w Chorzowie, dr Stefan, który był zadeklarowanym wrogiem narodowego socjalizmu i który przymusowo został przeniesiony do tego odległego szpitala, powiedział do mnie: „Siostro, czy siostra zupełnie straciła rozum, że chce się udać do tej jaskini?”. Na to odpowiedziałam: „Tak”. Bo przecież nie wolno mi było na ten temat się wypowiedzieć.

1 października 1942 r. rozpoczęłam swoją działalność w Oświęcimiu.

Kiedy tam przybyłam, przyjął mnie adiutant oskarżonego, który tu siedzi na ławie oskarżonych, Hauptsturmführer Molke i powiedział następujące słowa: „Siostro, siostra ma przed sobą ciężką służbę. Niemcy wykonują w Oświęcimiu pracę, wprawdzie straszną, ale dla nas konieczną”.

Chciałabym tutaj wtrącić, że te słowa, które tutaj cytuję, są dyktowane dosłownie, one się wryły w mojej pamięci.

Dalej powiedział: „To, co się tu dzieje, należy uważać za tajemnicę państwową. Obciążenie duchowe dla pani będzie wielkie, albowiem silni mężczyźni pod obuchem wrażeń załamywali się tutaj. Front to jest dziecinna zabawka w stosunku do Oświęcimia. Tu m.in. odbywa się oczyszczenie od Żydów. Poza tym śmiertelność wśród więźniów aryjskich wynosi miesięcznie przeciętnie siedem, osiem tysięcy. Siostra teraz podpisze rewers, że siostra o wszystkim, co tu będzie widziała i co będzie słyszała, zachowa jak najściślejsze milczenie, również wobec swoich towarzyszy, w przeciwny razie przypłaci to siostra głową”.

Dziwnym sposobem ten człowiek w ogóle sobie nie uprzytamniał, że on swoimi wywodami, wygłoszonymi wobec mnie, sam dopuścił się wielkiego uchybienia przeciwko temu obowiązkowi milczenia. Dopiero później nauczyłam się poznawać i rozumieć, że to właśnie wypływało z potrzeby wypowiedzenia się wobec kogoś, której to potrzebie podlegali wszyscy żyjący w Oświęcimiu.

Tak wyglądało przyjęcie u adiutanta Hößa.

Zastanawiam się, czy właściwie nie powinnam wyjść za bramę obozową, oparłam się jednak tej pokusie i zostałam dalej.

W komendanturze musiałam podpisać odpowiedni rewers, którego treść, poza różnymi obojętnymi przepisami obowiązującymi w obozie, podkreślała, że nie wolno rozmawiać z więźniami, nie wolno ekspediować listów do członków rodzin tych więźniów i również przysięga co do milczenia była tam zawarta.

Potem zgłosiłam się u zastępcy lekarza obozowego, dr. Entressa, który po uwolnieniu obozu w Dachau już poniósł karę za swoje czyny. Doktor Entress zakomunikował mi, że mnie przydzielono do pielęgnowania w rewirze dla SS-manów obozowych.

30 października rozpoczęłam służbę w tym rewirze SS. Dla mnie wstęp do obozu prewencyjnego był zakazany. Jednakże przed moim przyjściem kilka pielęgniarek niemieckich było przydzielonych do obozu żeńskiego Brzezinka. I ja ku mojej hańbie muszę się przyznać do tego, że była tam siostra Frieda Schirdemann, osoba drobna, bardzo miła, a która była jedną z najokrutniejszych pielęgniarek niemieckich. Ta siostra zhańbiła nasz strój sióstr na zawsze, albowiem ona więźniarki – był tam dr von Botmann, człowiek gnuśny, leniwy, który na wszystko tej siostrze pozwalał – która to siostra kobiety więźniarki słabe, jakby skamieniałe, trzęsące się, stojąc przed nią, biła harapem. Kobiety bały się do tej siostry zbliżyć. Każda więźniarka, którą wzywała ta siostra do siebie na rewir, wiedziała, że już żywa nie wyjdzie. To tylko wtrąciłam.

To się odnosiło również do więźniarek niemieckich i austriackich, bo i takie kobiety były w obozie żeńskim w Brzezince. Ta siostra Schirdemann zachorowała na krwawą biegunkę, przewieziono ja na Górny Śląsk do jakiegoś obozu zakaźnego, a potem zamianowano ją jako siostrę stacyjną dziecińca na Górny Śląsku.

Zanim rozpoczęłam swoją służbę w obozie, dr Entress mi powiedział, że nadszedł telegram z Berlina tej treści, że służba w poszczególnych obozach prewencyjnych dla sióstr i pielęgniarek niemieckich jest zakazana, ponieważ ta służba stanowi wielkie duchowe obciążenie. Gdyby więc ten zakaz nie był wyszedł, to by mnie również przydzielono do obozu w Brzezince jako pielęgniarkę.

Jednak skoro wśród SS-manów wybuchł tyfus plamisty, to mnie przydzielono do służby wśród tych chorych na tyfus plamisty SS-manów. I w tych różnych szpitalach w tym obozie były najęte różne stopnie służby sanitarnej jako siły fachowe, również w tym obozie dla kobiet w Brzezince. Mnie udało się dwa razy dostać do obozu kobiet w Brzezince, a trzy razy do obozu mężczyzn w samym Oświęcimiu. Również jeden z SDG [Sanitätsdienstgrade] przemycił mnie wprost do tego obozu, a raz pojechałam razem z lekarzem naczelnym. Do obozu macierzystego w Oświęcimiu dla mężczyzn zawsze udawałam się w towarzystwie Oberscharführera poprzez Krankenbau.

Chcę tu powiedzieć, że na tych przechadzkach zatrzymałam się tylko dlatego, aby się dowiedzieć o stosunkach tam panujących. Wrażenia, których tam doznałam, były dla mnie tak straszne, że długo trwało, zanim znowu odzyskałam równowagę duchową.

To, co działo się w Oświęcimiu, było tu już dosyć naświetlane przez byłych więźniów, chciałabym więc wymienić tylko to, co w decydujący sposób wpłynęło na moje ustosunkowanie się do SS-manów i do całego reżimu narodowo-socjalistycznego.

Z okien rewiru SS miałam sposobność obserwować, co działo się na dziedzińcu. Później komory gazowe i krematorium zostały unieruchomione i praca ta została podjęta w Brzezince.

Widziałam z okien tego budynku te pierwotne komory gazowe i pierwotne krematorium, które później zostały przeniesione do Brzezinki. Pomiędzy nami była tylko jedna ulica, tutaj był rewir, tam było krematorium i komory gazowe.

Opiszę jeden wypadek, który widziałam z okna. Tam był chłopiec może siedmioletni, który miał ubranko marynarskie, a włosy miał blond – tak mile wyglądał, zdjął ubranko i ładnie je złożył, a w międzyczasie jego matka z dzieckiem na ręku, które mogło mieć może półtora roku, które również było już rozebrane do naga, włożyła mu w ramiona to dziecko, żeby i ona mogła się rozebrać. A później poszli do wnętrza.

A teraz drugi wypadek. Pewnego razu – było to w styczniu 1943 r., dzień był niesłychanie zimny, miarodajnym może być to, że mnie było zimno, mimo że byłam ciepło ubrana – to było przed południem w tzw. budynku sztabowym – słyszę jakieś straszliwe wycie, już nieludzkie. Stanęłam jak wryta i w tej chwili przejechały koło mnie trzy olbrzymie ciężarówki załadowane do pełna nagimi mężczyznami, których trzęsła febra i którzy wyciągali swoje wychudłe ręce ku mnie – ja przecież w stroju siostry stałam przy drodze, ale im pomóc nie mogłam. Oni jechali do krematorium w Brzezince. Oni już byli wolni.

Dalej słyszałam pewnego razu w wydziale politycznym, który podlegał Untersturmführerowi Maxowi Grabnerowi – jedna część tego baraku to był wydział polityczny, a druga część to był wydział pocztowy – wtedy słyszałam krzyk torturowanego polskiego mężczyzny, którego właśnie przesłuchiwano. Oparłam się półprzytomna o ścianę. Kiedy jego wyciągnięto, zobaczyłam, że literalnie strzępami z niego zwisało ciało. W tym stanie odniesiono go z powrotem do bunkra. Ci, którzy otaczali go, to byli młodzi SS-mani. Kilka nieludzkich dozorczyń śmiało się i mówiło: „Siostro, siostra jeszcze nieraz usłyszy oświęcimską syrenę”.

To są te trzy wrażenia, które mnie spowodowały [skłoniły] do zrobienia tego, o czym później powiem. Ja przecież jestem ostatecznie Austriaczką. Czułam się współwinna, wszelkimi siłami chciałam pomagać więźniom, ale to były puste mrzonki z mojej strony. Nikt tam nie był w stanie w jakikolwiek sposób cokolwiek powstrzymać. W rewirze SS było komando polskich więźniów. Z tymi mężczyznami ja się kontaktowałam. Było rzeczą niesłychanie trudną pozyskać zaufanie tych młodych zgorzkniałych ludzi. Ale w końcu udało mi się i muszę powiedzieć, że ja znalazłam u nich pocieszenie. W charakterze moim jako siostra miałam sposobność coś niecoś ze środków żywności przeznaczonych dla SS-manów chować dla więźniów. Służba sanitarna w tym rewirze SS, a przede wszystkim SS-man Kolfuss [Kaulfuss] – był to Niemiec pochodzący z Sudetów – obserwował mnie przy tym.

W styczniu 1943 r. zostałam zadenuncjowana u dr. Wirthsa, mego dotychczasowego szefa. Lekarz naczelny mnie zawołał i powiedział do mnie, ponieważ mnie cenił jako dzielną siłę i oddałam duże usługi jako siostra wobec SS: „Siostro Mario, muszę niestety pani zakomunikować, że ja z różnych stron słyszę, że siostra zbyt po macierzyńsku i po ludzku postępuje wobec więźniów. Nie chciałbym, żeby się pani dostała za druty i ostrzegam panią. Przyznaję – powiedział – że nie jeden z tych więźniów, zwłaszcza z komendy naszego rewiru, są to ludzie nienaganni, ale mimo to pozostają naszymi wrogami. Chciałbym pani jako siostrze dać do zrozumienia, żeby pani była trochę ostrożniejsza”. Wówczas ja mu odpowiedziałam: „Panie lekarzu naczelny, bardzo żałuję, że wywołałam niezadowolenie, ale niech pan nie zapomina, że ja nie jestem SS-manem ani dozorczynią. Jestem siostrą i jako taka nie jestem zobowiązana do stosowania ich metod. Jeżeli pan nie jest zadowolony z mego postępowania, to proszę mnie zameldować do wydziału politycznego, ale ja stanowczo nie zgadzam się, żeby bić knutem i proszę o moje przeniesienie”. Przy tej rozmowie był obecny Oberscharführer Ontel [Ontl]. Na to dr Wirths poklepał mnie po ramieniu i powiedział: „Siostro Mario, pani tutaj zostaje, będę panią bronić przeciwko dalszym oszczerczym atakom”. Nazajutrz Kaulfuss chciał się napić mleka, nie dałam mu, ponieważ rzeczywiście nie miałam mleka. Wtedy ten człowiek zaczął operować różnymi frazesami: „To mleko widocznie wypili więźniowie, to jest ładna gospodarka!”.

Trzeba było walczyć w Oświęcimiu każdą bronią – to chcę powiedzieć na wstępie. Otóż przypadkowo usłyszałam od dwóch więźniów, z których jeden był krawcem na rewirze, a drugi z przychodni dentystycznej, że właśnie ten Kaulfuss dnia poprzedniego po pijanemu podarł portret SS-Reichsführera Himmlera. Wtedy postawiłam na jedną kartę. Jeszcze raz poszłam do dr. Wirtsa i prosiłam, żeby tego Kaulfuss ze mną skonfrontował i żeby on w obecności naczelnego lekarza udowodnił przeciwko mnie zarzuty. Ten człowiek z przerażenia zbladł, gdy ja mu w obecności dr. Wirthsa zarzuciłam: „Jeżeli SS-man, który jest taki służbista, rwie na kawałki fotografię swojego wodza, nie ma prawa podejrzewać siostry, która spełnia swoje obowiązki”. W ten sposób ukręciłam łeb całej tej sprawie i już nikt nie odważył się przeciwko mnie występować.

Chciałabym jeszcze na wstępie powiedzieć, że wydarzenia na froncie Wschodnim były, że tak powiem, barometrem dla Berlina. Kiedy nastąpiły wypadki pod Stalingradem, z Berlina przyszedł telefonogram do Oświęcimia – nie mogłam się z nim zapoznać, to było zakazane – ale o tym mi doniesiono.

W tym telegramie zapytywano, dlaczego jest tak wysoka śmiertelność wśród aryjskich więźniów pozostających w Oświęcimiu? Wtedy przedłożono nam do podpisania rewers, wszystkim, nawet tym, którzy należeli do eszelonu sanitarnego. Rewers ten miał mniej więcej taką treść: „Podano mi do wiadomości, że maltretowanie i samowolne zabijanie więźniów jest zakazane, że podpisywanie wyroków śmierci jest wyłącznym prawem Adolfa Hitlera i SS-Reichsführera Heinricha Himmlera”. Ten rewers wręczył mi Unterscharführer Richter. To był SS-man z okolic Drezna, jak mi się wydaje. Ja ten rewers przeczytałam i powiedziałam do tego Oberscharführera Richtera: „Powiedz mi pan, po co ja mam podpisywać taki rewers, przecież ja jeszcze nikogo nie zabiłam i nie podpisałam wyroku śmierci”. Na to Unterscharführer Richter roześmiał się i powiedział: „Siostro Mario, niech siostra podpisze ten świstek, to jest tylko iluzoryczne”.

Tymczasem wszystkie te rzeczy, o czym można się było przekonać, w dalszym ciągu miały miejsce. Egzekucje itd. trwały w dalszym ciągu. SS i nadzorczynie dostawały za swoje zasługi tzw. wojenny krzyż zasługi. Udzielano im wszystkich awansów i odznaczeń, zależnie od tego, do czego można było ich używać. Również mnie przedstawił [lekarz] naczelny dr Wirths do odznaczenia, ale nie za to, że różnymi sposobami więźniów maltretowałam, tylko dlatego, że ja również występowałam jako siostra SS-manów.

Przytaczam to tylko po to, żeby złożyć dowód na to, że ambicje i wszelkie złe popędy były tam hodowane. Była tam np. taka dozorczyni Mandel [Mandl], imienia jej nie pamiętam, o bardzo sympatycznym wyglądzie, ładna osóbka, ok. 20 lat, ale to był diabeł w ludzkiej postaci.

W zimie 1943 r. – to co teraz opowiadam – to opowiadał mi Riegenhagen. Przypadkowo czytałam w polskich gazetach nazwisko jednego z tych 400 katów Oświęcimia Riegenhagena. Przypuszczam, że to był błąd drukarski. Otóż ten Riegenhagen to był z zawodu nauczyciel gimnastyki i sportu, bardzo inteligentny człowiek, jeden z nielicznych ludzi, z akademickim wykształceniem, którzy się tam znajdowali. Ten Riegenhagen zawsze się uchylał od tego, co nie odpowiadało jego uczuciom, dlatego nie awansował w Oświęcimiu, był tylko Rottenführerem. Pracował on jako majster dezynfekcyjny przy odwszeniu itd. Ten Riegenhagen opowiedział mi w zimie 1943 r., że on i Unterscharführer Schatkus – to był jakiś volksdeutsch, jak mi się wydaje – pracowali jako sanitariusze w obozie żeńskim w Brzezince. W tym czasie tacy sanitariusze często bywali przenoszeni. Riegenhagen był dezynfektorem w obozie żeńskim. Ci dwaj ludzie obserwowali co następuje. Opowiadam to, co ci dwaj SS-mani widzieli i o czym mi opowiadali.

Oto 800 kobiet aryjskich, Francuzek, przybyło z Paryża. Cały tydzień pozostawały one pod opieką dozorczyni Mandl, o której wspomniałam. Były one bez jedzenia, w lodowatym zimnym bloku. Po upływie kilku tygodni wyszukano je, żeby je przeznaczyć do roboty. Miano zrobić to w sposób następujący. Musiały te więźniarki stanąć przed nią, odwrócić się do niej plecami, a pani Mandl dawała im kopniaka w krzyż butem. O ile ta wycieńczona więźniarka miała siłę utrzymać się na nogach, wtedy była zdolna do pracy, skoro zaś padła na ziemię, to jej los był zadecydowany. Mówię to na mocy tego, co obserwowali Riegenhagen i Schaugust. Oni nie mogli się co do tego wypowiedzieć, aby brać w obronę te więźniarki, ale Riegenhagen powiedział: „Pani Mandl, to co pani robi, to jest sabotaż. Jak pani postępuje z siłami roboczymi przeznaczonymi dla nas?” – Na to Mandl pożaliła się u Sturmbannführera Hößa. Ci dwaj SS-mani byli następnego dnia wezwani do raportu. Tam im Sturmbannführer powiedział, że pani Mandl ma taki numer w Berlinie i jest osobą tak pożyteczną, że Riegenhagen i Schaugust muszą się usprawiedliwić u niej z powodu nieodpowiedniej wobec niej postawy. W krótkim czasie potem Riengenhagen przeniesiony został nie wiadomo dokąd, w związku z tym powiedzeniem naturalnie, ale nie znam szczegółów.

Jeszcze chciałam podać do wiadomości Wysokiego Sądu.

W 1944 r. moje zdrowie było dosyć nadwątlone i nie mogłam zdobyć się na panowanie nad sobą i chciałam już nie wracać z mojego urlopu do obozu, lecz chciałam uciec z Bregensu do Szwajcarii. Ten swój plan zakomunikowałam Edwardowi Bischowi – to był więzień, który razem ze mną codziennie współpracował – powiedziałam mu: „ja już dalej nie mogę”. Nazajutrz przyszedł do mnie Reinoch, nazywali go Zbyszek i prosił mnie: „Siostro Mario, pani już nie chce wracać do nas. Chcę teraz panią poprosić, by pani coś uczyniła dla nas. Niech pani zrezygnuje z tego planu, niech pani powróci do nas. My mamy dla pani bardzo ważne zadanie do spełnienia. Nie mamy tu nikogo, który by służył nam jako osoba pośrednicząca. O ile by pani tutaj dostała się w niebezpieczeństwo, to dajemy pani gwarancję, że pani tutaj na czas będzie mogła się zabezpieczyć. Przecież ta rzecz już długo nie potrwa”. Na to dałam im swoją zgodę: „Ja wrócę do was”.

Wczesnym latem 1944 r. rozpoczęła się owa akcja żydowska odnosząca się do Żydów węgierskich. Byli tam Żydzi z Terezina [Theresienstadtu] i z innych miejscowości. Wtedy znowu nam przedłożono do podpisania pewien rewers. Wezwano cały eszelon sanitarny i nas, siostry, do lekarza dr. Wirthsa i on ma przedłożył do podpisu papier. Zawierał on trzy ustępy. W pierwszym ustępie była mowa o tym, że należy milczeć co do wszelkich szczegółów odnoszących się do życia więźniów, bo inaczej grozi kara śmierci. Drugi ustęp mówił, że własność żydowska jest własnością państwową i zakazane jest sobie cokolwiek z tego przywłaszczać. A trzeci ustęp brzmiał, jak następuje: „Zobowiązuje się przy tej akcji współpracować wszelkimi siłami i środkami, którymi dysponuję”. Ten rewers wszyscy podpisali, ponieważ musieli podpisać. Ja czekałam, aż zostałam z dr. Fischerem i dr. Tilo [Thilo] w pokoju. Powiedziałam im: „Pozwólcie, panowie, ja jeszcze ten papier raz przeczytam”. Dano mi go do przeczytania. Potem powiedziałam naczelnemu lekarzowi: „Pierwszy ustęp mówi o obowiązku milczenia, do tego już zobowiązanie złożyłam. Drugi ustęp mów, że mienie żydowskie jest mieniem państwowym, zgoda, ja nie jestem złodziejem. A trzeci ustęp – ten mnie nie obchodzi. Tego ja nie podpiszę, on nie zgadza się z moimi poglądami. W normalnym czasie utraciłabym mój dyplom i prawo do wykonywania pracy sanitarnej, gdybym z braku choćby tylko dozoru spowodowała śmierć jednego tylko pacjenta. Proszę mi udzielić rady, co ja mam w tym wypadku uczynić”. Na to powiedział mi dr Wirths: „Niech pani skreśli ten ustęp zakwestionowany”. Wzięłam więc czerwony ołówek i ten ustęp na krzyż przekreśliłam, a powyżej tego pod pierwszymi dwoma ustępami umieściłam swój podpis. Ten oto rewers musieli podpisać wszyscy, również pracownicy cywilni, np. z centralnego kierownictwa budowy itd. Znajdowała się tam np. pewna znajoma mi pani Bauer, która pracowała w biurze centralnego kierownictwa budowy. Ona chciała iść za moim przykładem. Wówczas szef personalny postawił ją przed alternatywą: „Albo pani podpisze, albo czeka panią obóz koncentracyjny”. I wtedy ona podpisała, ponieważ bała się. I było wielu takich.

Jest mi rzeczą niemożliwą wszystko tutaj opowiedzieć, bo gdy mówię, wszystko się znowu we mnie budzi i wyłamuje, te rany się otwierają. Mogłabym jeszcze dużo powiedzieć, np.

o stosunkach panujących w Oświęcimiu, które był tak zawikłane, że człowiek w ogóle nie może sobie przedstawić tego obrazu, co tam było w Oświęcimiu, jeżeli sam tam nie przebywał. Ale chciałam jeszcze jedno powiedzieć, co może dla moich rodaków usłyszeć jest rzeczą wartościową, mianowicie, że również wobec prostego SS-mana postępowano niehumanitarnie i nieludzko. Ja przecież widziałam i mogłam się przekonać o tym, w jakim stanie ci SS-mani byli dostarczani do tego rewiru SS. Widziałam np. ludzi spośród SS-manów, którzy przez 12 godzin pełnili służbę na wieżyczkach strażniczych, nie otrzymując żadnego posiłku, podczas gdy dowództwo, nadzorczynie i administracja prowadzili życie po prostu rozrzutne. Następca Hößa Liebenhänschel [Liebehenschel] zaprowadził pod tym względem zmiany, ale dlatego też tylko przez cztery miesiące był w Oświęcimiu. Niedługo po objęciu przez niego placówki w Oświęcimiu rozpoczęła się na niego prawdziwa nagonka. Zimą 1943 r. Liebehenschel rozpoczął swoja pracę w Oświęcimiu, a w marcu 1944 r. już go karnie przeniesiono do Lublina, rzekomo dlatego, że żył jako SS-man w konkubinacie.

Chciałabym jeszcze raz powrócić do tej chwili, kiedy wyjeżdżałam na urlop. To było jesienią 1944 r. Wtedy zaproponował mi ten Zbyszek, żebym podjęła kontakt z jakąś osobą pośredniczącą, która by łączyła mnie, obóz i ruch oporu działający poza obozem. On mi powiedział: „Siostro Mario, to nie będzie zupełnie bez niebezpieczeństwa dla pani. Jeżeli panią przy tym nakryją, to pani niczym nie będzie mogła się wykręcić”. Ja mu odpowiedziałam: „O tym wiem, ale to nie jest ważne. Tysiączne i tysiączne najwspanialsze dobra duchowe zginęły w Oświęcimiu, wielkości medyczne, artyści, muzycy – co zależy na jednej osobie takiej jak ja”.

Koniec końców wynieśliśmy z obozu kilka z tych światłoczułych płyt – nie wiem co w nich było zawarte. Poza tym księgi chorych z Krankenbau macierzystego obozu w Oświęcimiu. Mam wrażenie, że to były za 1942 r. Z tymi dwiema księgami miałam pecha. Nie mogłam się ich pozbyć. Miałam udać się do Chrzanowa i tam te książki oddać, jednakże w międzyczasie zaszedł następujący wypadek: Ten Zbyszek, który był ze mną w kontakcie – było tam poza tym kilku Austriaków i Polaków – ci chcieli uciec.

Jeden SS-man również do nich należał. Ta piątka przekupiła szofera z działu transportu sumą 10 tys. franków, ale ten szofer był szpiegiem, on pozornie niby się zgodził, wsiadł z nimi do tego samochodu i wprost zawiózł ich do Wydziału Politycznego. Skutek był ten, że jeden z nich tego samego dnia zażył strychninę, a Zbyszek nazajutrz. Reszta była powieszona.

Ocalał tylko jeden Edward Püsch, który był współuczestnikiem ucieczki, przyszedł na miejsce umówione, ale nie znał numeru samochodu i wściekły wrócił na rewir, szukając Zbyszka, ponieważ sądził, że tamci go puścili w trąbę. Pół godziny później dowiedział się, jakiego losu uniknął.

Koniec końców te wypadki goniły jeden za drugim i już tych książek nie mogłam usunąć. W międzyczasie zajęliśmy szpital z tamtej strony dworca i ten szpital został 26 grudnia 1944 r. zbombardowany. Miałam wtedy ciężką sprawę stawową i lekarz naczelny nakazał mi areszt domowy. Przy tym nalocie schron wyznaczony dla sióstr zawalił się. Przy pomocy jednej Jugosłowianki imieniem Mira, 19-letniej dziewczyny, która od czterech lat była w obozie, udało mi się, mimo że miałam jedynie jedno ramię do dyspozycji, wyszukać wśród zwalisk te dwie książki, które były w jakieś tece. Nazajutrz poszłam do Edwarda Püscha i prosiłam go, żeby spowodował, żebym mogła oddać te książki, gdyż należało przypuszczać, że naloty będą się powtarzać, ja mogę zginąć i wtedy stracone zostaną tak ważne materiały. Następnej niedzieli, to było zdaje się 29 grudnia 1944 r., książki te oddałam Natalii Spak. Po nalocie przyjechał z Berlina lekarz naczelny wszystkich obozów koncentracyjnych Niemiec Standardführer Lolling, eszelon sanitarny stanął do apelu i on podał nam do wiadomości, że my, tzn. szpital, z powodu ataków bombowych będziemy przeniesieni na inne miejsce, naturalnie będziemy zmniejszeni i że on będzie musiał sprawić niemiłe rozczarowanie różnym SS-manom, którzy mają nadzieję, że zostaną wysłani na front, gdyż będą musieli pozostać w Oświęcimiu, gdyż z żadnego z tych ludzi nie może zrezygnować i że Oświęcim sam uchodzi za front. Później dr Witrhs miał rozmowę z Lollingiem z powodu mojej osoby. 5 stycznia 1945 r. przyszedł telefonogram z Berlina, że siostra Maria Stromberger ma się zgłosić 7 stycznia w SS-Führung Hauptamt. Otrzymałam list od mego szefa, ale nie otworzyłam. Był on rzekomo przeznaczony do lekarza, który miał mnie leczyć. Chciałabym nadmienić, że podczas mojej choroby za wyjątkiem dwóch tygodni ciągle pełniłam służbę.

W tym czasie, kiedy ten dr Wirths mnie leczył, w głębi serca byłam często zaskoczona, że on jako lekarz chce mi dawać tak wielkie ilości morfiny. Nie miałam jeszcze żadnego podejrzenia, ale kiedy dostałam się do Berlina naczelna pielęgniarka armii w Czerwonym Krzyżu przyjęła mnie i z jej zachowania się wobec mnie poznałam, że coś nie jest w porządku. Ta kobieta powiedziała mi: „Skąd się bierze ta pani nerwowość?”. Na to powiedziałam jej: „Pani naczelniczko, pani zapomina, że ja byłam w Oświęcimiu”. Wtedy ona powiedziała zdziwiona: „Przecież pani nie ma z tym nic wspólnego”. Powiedziałam jej: „Przepraszam, ale ja nie mogę zawiązać sobie oczu, ani zatkać uszu”. Na to ona mnie przekazała do szpitala neurologicznego w Pradze. Lekarz tamtejszy, jakiś Oberscharführer, był bardzo rozsądny. Wziął moją historię choroby, a kiedy mu wszystko opowiedziałam, co należało powiedzieć, zapytał: „A poza tym nie ma mi pani nic do zakomunikowania?”. Powiedziałam mu: „Jestem palaczką, poza tym nie mam żadnych grzechów”. Wtedy zapytał: „A jak to jest z morfiną?”. Pytam: „Z morfiną? Wprawdzie sobie przypominam, że dr Wirths na noc stawiał mi 250 g morfiny na nocnym stoliku, ale ja tego nie stosowałam. Zażywałam dolantynę, która nie zawiera morfiny. Zresztą można by stwierdzić tę truciznę we mnie, chętnie poddam się badaniu”. Na to doktor powiedział, że jak wynika z historii choroby, jestem morfinistką.

Przewodniczący: Czy świadek skończyła?

Świadek: W szpitalu pozostałam trzy tygodnie, potem wysłano mnie na inne miejsce. Na tym skończył się mój pobyt w Oświęcimiu.

Przewodniczący: Świadek powiedziała, że byłoby szaleństwem nieść jakąś pomoc więźniom.

Świadek: Dla mnie było rzeczą niemożliwą im pomagać.

Przewodniczący: Dlaczego było niemożliwością dla świadka nieść pomoc więźniom, skoro była siostrą?

Świadek: Ja byłam pielęgniarką chorych. Panowie widocznie źle mnie zrozumieli. To, co jednostka mogła uczynić, to znaczy dać trochę chleba i trochę mleka, czy przenieść list – to było bardzo mało.

Przewodniczący: A więc świadek powiada, że zasadniczo mógł nieść pomoc i niósł pomoc, tylko że ta pomoc była bardzo nikła.

Świadek: Ma się rozumieć.

Przewodniczący: Ta pomoc nie miała żadnego znaczenia?

Świadek: Widziałam tam tysiące „muzułmanów”, którzy się słaniali w obozie.

Przewodniczący: Na jakim odcinku, względnie rewirze świadek pracowała?

Świadek: W głównym sanitarnym obozie SS. To był rewir SS macierzysty. Tam były cztery izby chorych.

Przewodniczący: Czy świadek miała styczność z oskarżonym?

Świadek: Nie.

Przewodniczący: Nigdy?

Świadek: Nie.

Przewodniczący: Świadek wspomniała o tych deklaracjach zawierających trzecią klauzulę, że każdy będzie wszelkimi siłami służył państwu i reżimowi. Świadek wspomniała, że tej klauzuli nie podpisała, tylko podpis swój umieściła ponad tą klauzulą.

Świadek: Tak.

Przewodniczący: Świadek wspomniała przed tym, że inna osoba spotkała się z pogróżką, że jeżeli nie podpisze, to zostanie umieszczona w obozie?

Świadek: Tak.

Przewodniczący: Czy świadek nie miała konsekwencji z tego tytułu, że nie podpisała tej deklaracji?

Świadek: Nie, właśnie nie. Chciałabym tu powiedzieć, że to było rzeczą dziwną, ale jeżeli ktoś się tak stanowczo wzdrygał, żeby coś uczynić, to ja zawsze miałam w takich wypadkach szczęście.

Przewodniczący: Czy są pytania do świadka?

Adwokat Ostaszewski: Ja mam pytania. Świadek zeznała, że była w szpitalu SS-manów.

Świadek: Tak.

Adwokat Ostaszewski: SS-mani chorowali na tyfus?

Świadek: Także i na to chorowali.

Adwokat Ostaszewski: Czy były wypadki śmiertelne?

Świadek: Tak jest. Ale oni nie umierali tam, w rewirze, tylko gdy zbadano i okazało się, że stan jest ciężki, to ich w latach 1942–1943 przekazywano do szpitala garnizonowego w Katowicach.

Adwokat Ostaszewski: Czy SS-mani w obliczu ciężkiej choroby okazywali skruchę, wyrażali skruchę czy żal z powodu popełnionych mordów?

Świadek: Nie. Muszę tylko stwierdzić, że bardzo nieliczni z pośród tych SS-manów chorych na tyfus plamisty mężnie znosili tę chorobę. Właśnie ci, którzy w najbardziej bestialski i okrutny sposób nad więźniami się znęcali, ci najbardziej drżeli o swoje życie.

Adwokat Umbreit: Świadek była zapytywana przez Trybunał, czy miała kontakt z oskarżonym Hößem. Mam wrażenie, że zachodzi nieporozumienie. Chodzi o to, czy świadek zetknęła się kiedy z oskarżonym?

Świadek: Z samym oskarżonym nie, ale ja pielęgnowałam przez jakiś czas jego żonę, gdy ona zległa przy porodzie.

Przewodzniczący: Więcej pytań nie ma. Świadek jest wolny.

Zarządzam przerwę do godz. 16.00.