TEODOR FILIPOWICZ

Dnia 19 października 1946 r. Sąd Grodzki w Kościanie. Sędzia grodzki M. Andrełowicz, działając w trybie art. 254 kpk i art. 19 przepisów wprowadzających kpk, na wniosek Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Poznaniu przesłuchał w charakterze świadka Teodora Filipowicza, który po uprzedzeniu go o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań zeznał:


Imię i nazwisko Teodor Filipowicz
Wiek 55 lat
Zajęcie kierownik krochmalni
Wyznanie rzymski katolik
Miejsce zamieszkania Szczepowice, pow. Kościan
Stosunek do stron obcy

Po rozpoczęciu okupacji niemieckiej byłem trzykrotnie aresztowany, ostatni raz na jesieni 1941 r. Po pobycie w więzieniu w Kościanie wywieziono mnie do Poznania do Fortu VII, skąd po siedmiu miesiącach przewieziono mnie do Oświęcimia. Żadnej rozprawy sądowej nie było i żadnego wyroku mi nie zakomunikowano. W Oświęcimiu przebywałem od lutego 1942 do października 1944 r., to jest do ewakuacji do Sachsenhausen. Do Oświęcimia przybyło w transporcie razem ze mną 64 więźniów z Fortu VII – pozostało przy życiu dotychczas tylko trzech. Obóz w Oświęcimiu był jednocześnie centralą, do której należały obozy pomocnicze w Rajsku i Brzezince: Buna-Werke. Największy był obóz w Brzezince.

Na czele całości stał Rudolf Höß, Obersturmbannführer SS z tytułem Lagerkommandanta. Jemu byli podlegli komendanci poszczególnych obozów z tytułem Lagerführerów. Przez cały czas mego pobytu w Oświęcimiu Lagerkommandantem był Rudolf Höß. Lagerführerem obozu Oświęcim byli za moich czasów kolejno: Aumeier, Hoffmann, Liebehenschel, Hofmann, Hößler. Zastępcą Lagerführera był Schwarz. Kierownikiem oddziału politycznego (Politische Abteilung) był Grabner. Funkcjonariusze oddziału politycznego chodzili przeważnie w cywilnych ubraniach lub czasami w mundurach, czasami w ubraniu cywilnym. Do Oświęcimia przybyliśmy około godziny szóstej wieczór i do jutra rano do dziewiątej nie byliśmy wcale zakwaterowani. Musieliśmy stać pod gołym niebem, mimo mrozu. Z rana zaprowadzono nas do łaźni, a potem nagich pomiędzy bloki 25 i 26, stamtąd dopiero na korytarz bloku, gdzie wydano nam ubranie. Po ubraniu umieszczono nas na bloku 11, egzekucyjnym, bo tam był mur, przy którym dokonywano rozstrzeliwań. Obok był blok 10, doświadczalny, gdzie mieściło się 800 kobiet. Robiono tam jakieś doświadczenia ze sztucznym zapłodnieniem. Do tego celu pobierano spermę od niektórych specjalnie wybranych, zdrowych więźniów.

Pierwszy posiłek w Oświęcimiu otrzymaliśmy dopiero na trzeci dzień po przybyciu, wieczorem. Była to herbata z miętą w ilości około ćwierć litra i szósta część bochenka chleba. W międzyczasie, to jest do chwili otrzymania tego pierwszego posiłku, z naszego transportu dwóch ludzi umarło, a jeden został zabity uderzeniami w brzuch przez komendanta bloku podczas ćwiczeń gimnastycznych. Zwłoki zabitego kazał zabójca z miejsca wrzucić do ustępu. Potem trzeba było je wyjąć z ustępu, obmyć, wyprać ubranie i dostarczyć na apel. Zakwaterowani byliśmy w barakach murowanych lub drewnianych. Ja dostałem się do bloku 22 i zamieszkiwałem w baraku murowanym. W mojej izbie było około 200 ludzi, ulokowanych na łóżkach trzypiętrowych, tak że łóżko miało „parter” i dwa „piętra”. Na każdym poziomie spały trzy osoby, na całym łóżku dziewięciu ludzi. W całym bloku było 1200 więźniów. W izbie oprócz łóżek nie było żadnych sprzętów, jak np. stoły, lampki czy półki na rzeczy. Był tylko jeden stół na chleb. Dopiero w 1943 r. otrzymaliśmy na osiemnastu jeden taboret. Mieliśmy tylko miski (i to nie każdy) oraz drewniane łyżki. Pierwszą zimę nie było wcale palone, następnej zimy był bardzo mały przydział węgla na opał. Okna musiały być otwarte na przestrzał z obu stron, co pierwszej zimy było bardzo ściśle kontrolowane. Sienniki były wypełnione przeważnie wełną drzewną, rzadko słomą, każdy otrzymał jeden koc. Posiłek otrzymywaliśmy trzy razy dziennie – rano kwaterkę herbaty lub kawy bez cukru i nic poza tym. W południe trzy czwarte litra rzadkiej zupy, bez śladów mięsa lub okrasy, przeważnie z brukwi. Wieczorem kawa lub herbata jak rano i jedna szósta bochenka chleba. W 1943 r. wyżywienie poprawiło się o tyle, że racja dzienna chleba została zwiększona do ćwiartki bochenka, a nadto otrzymywaliśmy trzy razy w tygodniu, „dodatek z chleba” w postaci jednej kostki margaryny z napisem Nur für Häftlinge na 20 ludzi albo plasterka kiełbasy wagi około 15 gramów, albo łyżki twarogu, względnie marmolady – ta ostatnia również w beczkach z napisem Nur für Häftlinge. W 1944 r. zaprowadzono ponadto dodatek dla ciężko pracujących w formie pół bochenka chleba raz w tygodniu. Pobudka była o czwartej rano i po półgodzinie przeznaczonej na oporządzenie się i śniadanie następował apel, trwający bez względu na pogodę do godziny szóstej. Potem odmarsz oddziałami do prac. Praca trwała do szóstej wieczorem z jedną godziną przerwy na obiad. Pracujący poza obozem jedli obiad na miejscu pracy. Po ukończeniu pracy – powrót w zwartym szyku do obozu, przy czym zabierano ze sobą trupy. Po wejściu na teren obozu ustawialiśmy się do apelu. Liczono osobno żywych, a osobno trupy. Jeżeli rachunek nie zgadzał się, apel przeciągał się do późna, bywały wypadki, że do drugiej lub trzeciej nad ranem. Podczas apelu jako szykanę stosowano czasami polewanie nas zimną wodą z węża. Normalnie apel kończył się o ósmej wieczór. Potem dostawaliśmy kolację, musieliśmy umyć się i oczyścić, a po sprawdzeniu czystości następowało śpiewanie niemieckich pieśni. O dziewiątej mniej więcej wpuszczano nas do bloku, gdzie musieliśmy zaraz kłaść się do łóżek i spać. Po klęsce pod Stalingradem rygor zelżał o tyle, że pozwolono prędzej wchodzić do baraku, wolno było usiąść na taborecie lub na krawędzi łóżka, ale nie na sienniku. Prace, do których używano więźniów, były różne – jak na przykład budowa, jak regulacja Wisły i Soły, wyładowywanie wagonów. Najgorsza była praca przy walcach do ugniatania szosy. Do takiego wału zaprzęgano 20 ludzi, przy czym dozorujący SS-mani zmuszali, by ciągnąć biegiem. Przy tej pracy więzień wytrzymywał normalnie tylko około 14 dni. Bardzo ciężka była praca przy kopaniu żwiru, który trzeba było wozić w żelaznych taczkach. Trasa nie była wyłożona deskami, jak to się normalnie praktykuje, taczki grzęzły więc w żwirze i wymagały ogromnego wysiłku przy popychaniu. Wzdłuż trasy stał szpaler SS-manów z drewnianymi kijami, którymi bili więźniów, wielu z nich padało podczas pracy. Tego, kto upadł, dozorcy kazali zrzucać do dołu na żelazne taczki. Dół był około sześciu metrów głęboki, po upadku ciała słychać było chrzęst miażdżonych kości i jęki ofiary. Zdawało się, że zrzucony długo jeszcze jęczał. Czasami bardziej litościwy wachman dobijał go strzałem, czasami musiał czekać na normalne nadejście śmierci, co trwało nieraz długo. Miejsce, gdzie strącano pracujących przy kopaniu żwiru, nazywano Palitschgrube, ponieważ dawniej funkcjonariusz oddziału politycznego nazwiskiem Palitsch dokonywał w tym miejscu rozstrzeliwań.

Znęcanie się nad więźniami było na porządku dziennym. Życie ludzkie było całkowicie zależne od kaprysu wachmana. Żadnego tłumaczenia zgonu nie było potrzeba – należało tylko dostarczyć na apel zwłoki. Przypominam sobie wypadek, jak wachman strącił więźnia zatrudnionego przy kopaniu dołu na fundament. Kiedy się więzień podnosił, zrzucił mu na głowę cegłę, a przy ponownym podnoszeniu się, jeszcze jedną cegłę. W dole, gdzie leżał nieszczęśliwy, była woda. Wtedy wachman zaczął kląć nas, zatrudnionych przy kopaniu, i wymyślać, że nie ratujemy kolegi, który tonie. Rzuciliśmy się na dół, ale wydobyliśmy już tylko zwłoki. Wachmani sadyści stosowali często topienie więźniów, każąc kolegom współwięźniom zanurzać ofiarę do beczki z wodą głową w dół. Podobnych sposobów zabijania więźniów samowolnie było dużo. Jak zaznaczyłem, wystarczało dostarczenie zwłok na apel, by sprawa nie budziła żadnych zastrzeżeń. Na apelach często bywał Rudolf Höß i widział ułożone trupy. W 1943 r. liczba zabójstw zmalała, a w 1944 r. wypadki zabójstw pojedynczych więźniów były rzadkie.

Obok tego przez cały czas mego pobytu w obozie odbywały się egzekucje urzędowe, przeważnie masowe. Było to albo wieszanie na szubienicach ustawionych na placu apelowym, albo rozstrzeliwanie przez Politische Abteilung. Przy wieszaniu więźniów zwykle był obecny sam komendant Höß, przy czym wyjaśniano nam, za co została zarządzona egzekucja. Na przykład za ucieczkę jednego więźnia, Polaka inżyniera – powieszono przy apelu 12 jego kolegów, inżynierów Polaków. Przy tej egzekucji Höß był obecny. Bywały wypadki, że przywożono do obozu rodzinę zbiegłego więźnia – żonę, dzieci, rodziców. Przywiezionych ustawiano pod specjalną tablicą i kazano wszystkim więźniom maszerować przed tak ustawioną rodziną zbiega. Co potem robiono z tą rodziną, nie wiem. Zwykle podczas apelu wywoływano pewną liczbę ludzi, których od razu otaczali wachmani i odprowadzali na blok 11. Tam ich rozstrzeliwano. Zwykle egzekucji tej dokonywał niejaki Palitsch z broni małokalibrowej. Rozstrzeliwali również i inni pracownicy oddziału politycznego jak Boger, Lachmann i Woźnica. Dwaj ostatni byli z pochodzenia Polakami.

Na czele oddziału politycznego stał, jak zeznałem wyżej, Grabner – w stopniu porucznika. Od niego wychodziły listy osób przeznaczonych na rozstrzelanie. Rozstrzeliwań dokonywano niepublicznie, widzieliśmy tylko, jak zabierano ludzi z placu apelowego i potem, jak wieziono zwłoki z terenu bloku 11. Trupy palono w krematoriach – w Oświęcimiu było jedno, a w Brzezinkach cztery. Rozstrzeliwano dziennie 20 do 30 więźniów. Jednego dnia rozstrzelano aż 360.

Kiedy przyjechałem do Oświęcimia, to krematorium już było. Pracowało ono przez całą dobę aż do roku 1944, wtedy przestało pracować. Natomiast krematoria w Brzezinkach pracowały przez cały czas aż do mego wywiezienia z Oświęcimia. Koledzy, którzy byli przy krematorium, opowiadali, że wśród trupów przywiezionych z izby chorych zdarzali się również żywi, których też wrzucano do pieca. Obok krematorium w obozie w Oświęcimiu pobudowano komorę gazową, która miała kształt wału zaopatrzonego w kominy z wentylatorami. Na zewnątrz były klapy do wrzucania nabojów z gazem. Jęki i krzyki gazowanych słychać było w obozie. Do zatrucia gazem przeznaczano słabych fizycznie lub chorych. Wywoływano ich podczas apelu. Poza tym w komorach tych uśmiercano Żydów. Duże transporty Żydów przybywały w 1943 i jeszcze w początku roku 1944. Przywożono przeważnie Żydów z Węgier. Jednego dnia w lecie 1943 r. przybyło aż 18 pociągów Żydów. Pociągi zatrzymywały się na wprost przed krematorium. Przybyłych segregowano na tych, co chcą pracować i są silni fizycznie, i na resztę, której zapowiadano, że będzie musiała odbyć kwarantannę. Dzieci umieszczano na razie w ogrodzie obok krematorium. Dawano im zabawki i zajmowały się nimi kobiety z SS. Z transportu przeciętnie 300 do 600 osób pozostawiano do pracy, reszta szła do komory gazowej. Dzieci początkowo zabierano do komory, ale okazało się, że nie wszystkie były zatrute, dlatego zaniechano gazowania ich, a pozostawiano je w ogrodzie. Po zatruciu gazem trupy wynoszono do krematorium oraz na tak zwane areny, to jest do specjalnych budowli okrągłych, wysokich na około cztery metry, wypełnionych drzewem, zlanych ropą naftową. Do tych aren przywożono dzieci i uśmiercano je żywcem. W tym celu były urządzane specjalne poślizgi, na które wytrząsano dzieci z auta ciężarowego. Z nich dzieci trafiały w ogień, gdzie były zwłoki starszych.

Żydzi przywozili ze sobą dużo żywności i rozmaitych rzeczy. Po zagazowaniu wszystko, co pozostało po nich, było segregowane i odsyłane do magazynów SS. Pracę tę musieli wykonywać więźniowie z obozu. Pewną ilość żywności pożydowskiej dawano do kuchni obozowej, reszta, co lepsze, szło do kuchni lub magazynów SS.

Jeżeli chodzi o opiekę nad chorymi więźniami w obozie, to właściwie jej nie było. Większość chorych ginęła podczas pracy lub apelów. Tylko nielicznym udawało się trafić do baraku dla chorych. Łóżka tam również miały trzy kondygnacje i nie było żadnej pościeli oprócz siennika. Dopiero w 1944 r. przydzielono chorym prześcieradła. Obsługiwali chorych sanitariusze ze stanu więziennego, ale nie dysponowali oni żadnymi środkami leczniczymi. Lekarstwa, jeżeli się zdarzały, pochodziły z rzeczy pożydowskich, były potajemnie dostarczane przez więźniów zatrudnionych przy segregowaniu mienia żydowskiego. Dwa, trzy razy w tygodniu zjawiał się lekarz niemiecki, ale ograniczał się tylko do tego, że przeszedł przez barak, żadnych lekarstw nie ordynował. W 1942 r. latem chorowałem na tyfus plamisty i przebywałem w baraku dla chorych. Otrzymywałem tylko letnią wodę do picia. Do baraku dla chorych więźniowie obawiali się iść, bo stosowano uśmiercanie zastrzykami i tylko w okresach, gdy brakło zastrzyków, istniały widoki pozostać w baraku. Ja sam przez 11 dni taiłem tyfus. W dniu, w którym wychodziłem z baraku dla chorych, w godzinę po zakwalifikowaniu mnie do pracy, zjawili się wachmani i wszystkich chorych uznanych za niezdolnych do pracy zabrali na auta i wywieźli do krematorium. W czasie epidemii tyfusu w lecie 1942 r. umierało dziennie ok. 1200 osób.

Odczytano.