WŁADYSŁAW TONDOS

Dziewiąty dzień rozprawy, 20 marca 1947 r.

Świadek podał co do swej osoby: dr Władysław Tondos, 46 lat, lekarz, żonaty, wyznania rzymskokatolickiego, w stosunku do stron obcy.

Przewodniczący: Jakie są wnioski stron co do trybu przesłuchania świadka?

Prokurator Siewierski: Zwalniamy z przysięgi.

Adwokat Ostaszewski: Zwalniamy z przysięgi.

Przewodniczący: Trybunał postanowił przesłuchać świadka bez przysięgi. Proszę powiedzieć, co świadkowi wiadomo w tej sprawie.

Świadek: Do Oświęcimia przybyłem w lipcu 1941 r. Po przejściu kąpieli, dezynfekcji oraz dezynsekcji na drugi dzień ustawiono nas na placu. Przyjął nas Lagerführer Fritsch. Przyjechało nas wtenczas z Tarnowa 64. Zaznaczam, że zostało przy życiu dwóch z tego transportu. Lagerführer Fritsch miał do nas przemówienie. Powiedział, że przyjechaliśmy do niemieckiego obozu koncentracyjnego, że jeżeli będziemy karni, posłuszni, pracowici, to może się zdarzyć wypadek, że któryś z obozu wyjdzie. Ci, co nie mają lat 20 i co są po 50 – radzi im, żeby zaraz poszli na druty. Zaznaczę tu, że obóz był otoczony czterokrotnie drutami, za którymi stały budki posterunków z karabinami maszynowymi, a przez druty płynął prąd o wysokim napięciu. Jeżeli ktoś się zbliżył do drutów, a nawet przeszedł przez pierwszy drut, to zanim doszedł do drutów z prądem o wysokim napięciu, zwykle zostawał trafiony kulą SS-mana.

Po paru dniach pracy w obozie dostałem się do szpitala na blok 28. Dostałem do prowadzenia salę 9 jako pielęgniarz, gdyż nie było wtedy lekarzy Polaków. Do czynności moich należało badanie chorych, prowadzenie historii choroby, przynoszenie chorym z kuchni jedzenia w beczkach, mycie podłóg, okien, w ogóle wszystkie porządki na sali. Sala składała się z 90 łóżek, właściwie 3-piętrowych prycz. Chorych było do 180. Leżeli oni przeważnie po dwóch.

Sala ta miała może specjalne znaczenie o tyle, że – chcę tu o tym wspomnieć – widok z okien wychodził na Kiesgrubę, czyli kopalnię żwiru odległą mniej więcej o 50 metrów. W tej kopalni było miejsce pracy kompanii karnej. Widziałem niejednokrotnie z okien, w jaki sposób odbywała się ta praca. Ludzie, wyczerpani, byli bici w straszny sposób. Bito i zabijano ich kijami, łopatami. Pamiętam jak dziś chłopca 16-letniego, który na kolanach, ze złożonymi rękoma błagał SS-mana o życie. Ten bił go kijem po głowie aż zabił. Karna kompania wracała zwykle z pracy, niosąc kilkanaście czy kilkadziesiąt trupów, wracała jednakowoż zawsze ze śpiewem. Musiała wracać ze śpiewem.

Wracając teraz do pracy mojej na sali 9 – byli tam ciężko chorzy, dużo z zapaleniem płuc i przede wszystkim z najstraszniejszą wtenczas chorobą obozową – biegunką głodową. Bo, jeżeli chodzi o biegunkę, to chcę zaznaczyć, że lekarstwa nie pomagały. Z lekarstw, które pomagały choremu, to było najczęściej białko w postaci mięsa czy sera lub twarogu lub też surowa kiszona kapusta. Chorzy ci byli kontrolowani zwykle raz czy dwa razy w tygodniu przez lekarza SS-mana lub przez pielęgniarza niemieckiego, z zawodu zresztą szewca, lub nawet przez blokowego Niemca. Muszę zaznaczyć, że z samego początku, zanim blokowy Niemiec zorientował się w sposobie badania, kiedyś kontrolując mnie w rozpoznaniu, czy nie trzymam zdrowego jako chorego, sam zaczął badać chorych. Ponieważ to było na samym początku, nie orientował się jeszcze w sposobie badania, więc słuchawkę douszną założył na szyję i w ten sposób słuchał chorych.

Zorientowałem się wkrótce w tak zwanych wybiórkach chorych, które prowadzili lekarze lub pielęgniarze niemieccy, i co się później działo z tymi chorymi. Otóż szli oni na zastrzyk fenolu. Te zastrzyki robiono wówczas, w 1941 r., na bloku 28, w łaźni. Stamtąd od razu zwłoki znoszono do piwnicy i codziennie wieczorem wywożono do krematorium.

Zanim powrócę do zastrzyków fenolu, chciałbym kolejno poruszyć – ponieważ to było jesienią 1941 r., dokładnie we wrześniu – sprawę pierwszych gazowań w obozie. Wybrano wtenczas podczas tak zwanej komisji lekarskiej w szpitalu 280 chorych. Tych, którzy nie mogli sami iść, musieliśmy znieść na plecach przed szpital. Tam sprawdzano numery i kazano nam ich odnieść na blok 11, blok kompanii karnej – zaznaczam, że kompanię karną parę dni przedtem przeniesiono na inny blok. Znosiliśmy chorych na dół, do bunkra. Na korytarzu odbierano ich od nas i w bunkrach na cemencie układano jednego na drugim warstwami, jak drzewa w lesie. Później po południu widzieliśmy z bloku jak przyprowadzono na blok 11 około 600 jeńców rosyjskich. Pod wieczór widzieliśmy koło bunkra skradających się SS-manów w maskach przeciwgazowych. Po czterech czy pięciu dniach wieczorem o godzinie 11 wzięto nas, 30 więźniów ze szpitala – byłem i ja między nimi – ustawiono w piątki i poprowadzono na blok 11. Wiedzieliśmy, że użyto gazu. Nie wiedzieliśmy, czy będą chcieli mieć świadków. Wiedzieliśmy tylko, że idziemy do roboty. Po zejściu na blok 11 wyciągaliśmy zwłoki tych zagazowanych z bunkrów na podwórze i rozbieraliśmy. Zwłoki były oślizgłe, pełne podskórnych gazów gnilnych. Pamiętam niedużą salę, gdzie siedziało około 60 jeńców rosyjskich. Wrażenie było takie: wszyscy siedzieli, jak gdyby spali, jak gdyby śmierć zaskoczyła ich we śnie. Dwóch trzymało czapki przy nosie. Jeden leżał w poprzek innych.

Kiedy rozbieraliśmy tak więźniów, jak i jeńców rosyjskich, zastanawiało nas, dlaczego ich gazują. Zastanawialiśmy się, jeżeli chodzi o jeńców, co to są za ludzie, że ich zagazowano. Udało nam się wyciągnąć papiery z kieszeni kilkunastu jeńcom. Przeglądaliśmy później te papiery. Okazało się, że byli to robotnicy kołchozów, ślusarze, szoferzy – jednym słowem zwykli ludzie, nie komisarze, jak spodziewaliśmy się, bo z początku myśleliśmy, że to może komisarzy zagazowują.

Później zwłoki ładowaliśmy na platformy automobilowe, mniej więcej po 70, i w nocy po cichu przez obóz, żeby obóz o tym nie wiedział, przewoziliśmy do krematorium. W 1941 r. było jedno krematorium jeszcze w głównym Oświęcimiu. Krematorium to było za małe, wybudowano więc nowe, elektryczne.

Wracając teraz do sali 9, bloku 28. Oprócz fenolu i gazu – który wywarł zresztą straszne wrażenie na całym obozie – gdyż przypuszczaliśmy, że każdej chwili w ten sposób zlikwidują obóz – bardzo były częste rozstrzeliwania. Z początku rozstrzeliwały plutony egzekucyjne, później stosowano Genickeschuss – strzał w potylicę. Widziałem, kiedy wywożono z bloku 11, z podwórza, zwłoki rozstrzelanych. Widziałem na własne oczy, kiedy auto ciężarowe naładowane zwłokami zjeżdżało z podwórza przez trotuar na jezdnię. Trotuar był dużo wyższy niż jezdnia, co powodowało duży wstrząs. Widziałem wtedy, jak wyciekała, dosłownie wiadrami, krew tych ludzi świeżo rozstrzelanych. Krew płynęła ulicami – jak wówczas mówiliśmy.

Widziałem po takich rozstrzeliwaniach samego oskarżonego Hößa, który w towarzystwie cywilnych i wojskowych, a nawet kobiet niemieckich, wychodził z tego widowiska.

Wracam znów do bloku 28, sala 9. Chorzy otrzymywali jedzenie zasadniczo gorsze niż w obozie. Ciężko chorzy, z gorączką 39 stopni i wyżej, nie dostawali tak zwanych dodatków pracy. Oprócz wybiórki, która była co tydzień, niejednokrotnie dwa razy na tydzień, wybierano chorych w ambulatorium. Chorzy, którzy zgłaszali się do szpitala, byli najpierw przyjmowani przez lekarza więźnia, który stawiał diagnozę ich choroby, zresztą bardzo pobieżną, gdyż w ciągu dwóch godzin porannych musiał on przyjąć 600 – 700 chorych i postawić diagnozę. Później przychodził lekarz SS-man. Chorych odpowiednio przygotowanych – ostrzyżonych, wygolonych, ustawiano nagich w rzędzie. Jeden za drugim przechodzili przed lekarzem SS-manem. On decydował: Lżej chorych, dobrze wyglądających, brano do szpitala, źle wyglądających – u niego decydowało nie tyle rozpoznanie, ile wygląd chorego – brano oddzielnie. Ci szli na zastrzyki fenolu wprost z ambulatorium.

Bywały dni, pamiętam, gdzie takich chorych, którzy szli na zastrzyki, było od 300 do 700 dziennie.

Zastrzyki fenolu stosowano z początku dożylnie, później, ponieważ chodziło o masowe zadawanie śmierci, a niekiedy znalezienie żyły było utrudnione, zaczęto stosować zastrzyki wprost dosercowo.

W roku 1942 wybuchła w obozie epidemia tyfusu plamistego. Obóz był strasznie zawszony. Chorych przyjmowano do szpitala. Blok tyfusowy był przepełniony. Chorzy leżeli po trzech, czterech w łóżku. Oprócz tego cała podłoga zawalona była chorymi. W tym czasie nic nie robiono w Oświęcimiu dla zwalczenia epidemii. Dopiero kiedy na tyfus zaczęli chorować SS- mani i nawet lekarze (jak dr Schwala), wtedy przeprowadzono dokładną dezynsekcję obozu.

Pamiętam, że dezynsekowano najpierw bloki pracy. Ostatni był dezynsekowany szpital.

Był to czas, kiedy byłem przydzielony jako lekarz prowadzący ambulatorium na części obozu już po przeprowadzeniu dezynsekcji. Byli jeszcze chorzy na tyfus. Stan chwilowo się nie zmniejszał, gdyż okres inkubacji choroby wynosi trzy tygodnie. Ponieważ nie było wszy, nie było obawy zakażenia. Szpital był przepełniony. Prowadząc ambulatorium, przedstawiałem chorych nie lekarzowi, ale przychodził tak zwany Arbeitsdienster, który przydzielał pracę na obozie. On decydował. Chorzy, którzy mieli tyfus, szli do szpitala. Jak się okazało potem, ci chorzy wszyscy szli do komór gazowych. Inni chorzy – na zapalenie płuc, biegunkę – byli zamykani na dzień w piwnicy. Na noc pozwalano im wracać na swój blok. Dlaczego ich zamykano w piwnicy? Ta koncepcja wynikła stąd, że chorzy

z Durchfallem zanieczyszczali bloki. Jako rozwiązanie tej sprawy znaleziono olbrzymią piwnicę, do której zamykano ich na cały dzień.

Po odwszeniu obozu przyszła kolej na oczyszczenie szpitala. Wszystkich chorych, nawet takich, którzy byli w okresie rekonwalescencji i jutro powinni byli iść na obóz, załadowano z bloku 20 jako tyfusowego na auta i wywieziono do komór gazowych. Przy tej okazji we wszystkich budynkach szpitala lekarz Niemiec przeprowadził kontrolę słabszych, dłużej chorujących, bo chory nie mógł chorować dłużej niż sześć tygodni. Tych chorych wyselekcjonowano do komory gazowej.

Zadawanie śmierci gazowaniem czy zastrzykami fenolu dotyczyło nie tylko chorych, wyczerpanych ludzi starszych, z ranami, z opuchnięciami nóg z powodu głodówki. Pamiętam, jak w 1944 r. przyprowadzono w dwóch grupach chłopców do lat 16, dobrze wyglądających, z Birkenau, pochodzących z Lubelszczyzny i Zamojszczyzny (w jednej grupie 48, w drugiej 86), na blok 20 i tam zastrzyknięto im fenol. Jeden z tych chłopców w rozmowie z nami, kiedy jeszcze stali na podwórzu powiedział: – Ja wiem, co z nami zrobią, my jesteśmy tymi chłopcami, których rodziców wysiedlono z tych ziem, wywieziono do Oświęcimia, rodzice poginęli, a teraz my mamy zginąć.

Jeżeli chodzi o tyfus plamisty, to na bloku 20, na którym później pracowałem przez czas dłuższy jako naczelny lekarz więzień, robiono doświadczenia bez żadnego podłoża naukowego, dyletanckie. Robili te doświadczenia lekarze niemieccy. Polegały one na tym, że od chorego z tyfusem po kryzysie, spadku gorączki pobierano pięć centymetrów krwi i wstrzykiwano dożylnie zdrowym ludziom. Dlaczego to robili? Właściwie bez podstaw naukowych, bo taki chory po zastrzyku krwi bezwzględnie musiał zachorować, więc chodziło o stwierdzenie, po ilu dniach zachoruje? Wielu z tych chorych zmarło.

Kiedyś po okresie dezynsekcji byłem na bloku 19. Był to blok dla chorych na Durchfall. Najstraszniejsza to choroba obozowa. Chorzy leżeli na sali po 300 – 400, rano wynoszono z łóżek 20 – 40 zwłok. Pamiętam kiedyś, jak przeprowadzono selekcję chorych. Z całego szpitala wybrano 700 chorych do komory gazowej, ładowano na auta. Rapportführerem był wówczas Palitsch, który odbierał tych chorych. W pewnym momencie zwraca się, że za mało, że jeżeli będzie za mało, to zabiorę was wszystkich lekarzy i pielęgniarzy. Poszedł na blok. Jakiś Älteste, sekretarz bloku przeprowadzał z bloku chorych kilkudziesięciu do ambulatorium, z ranami mniejszymi i większymi. Szli do szpitala. Spotkał ich Palitsch, zabrał wszystkich z sekretarzem do auta i zawieziono ich do komory gazowej. Pierwszy lepszy SS-man mógł sobie zrobić selekcję, jak mu się nie podobało jakieś komando, mógł sobie zabrać z niego więźniów do gazu.

W obozie pracowałem dużo jako fizjolog, ponieważ to jest moja specjalizacja. Chorych na gruźlicę od samego początku, jak pamiętam, 1941 r., to jest od pierwszego roku mego pobytu w obozie, przy rozpadowej gruźlicy brano na fenol. W 1941 r., zresztą za zgodą lekarza niemieckiego, założyłem trzem chorym odmę sztuczną, leczniczą. Nie było specjalnego oddziału gruźlicy na rewirze. W początkach 1942 r. z rozporządzenia lekarza niemieckiego założono na 20 bloku dwie sale dla gruźlicy. Przyszło trzech Niemców interesujących się nią. Postawili sprawę, że chcą się nauczyć robienia odmy. Poszli Niemcy nawet na to, że chorzy dostali podwójną porcję jedzenia na tych dwóch salach. Sielanka ta trwała przez trzy miesiące. Po trzech miesiącach przychodzę kiedyś normalnie rano na te dwie sale gruźlicze: nie ma ani jednego chorego. W nocy wszystkich „wyszpilowano”, wykończono fenolem.

Później dopiero, w roku 1943, pozwolono na założenie oddziału gruźliczego na bloku 20, infekcyjnym. Chorych leczono, jak można było w danych warunkach, jednakże sale gruźlicze były często selekcjonowane. Uważano, że chory na gruźlicę nie powinien chorować dłużej niż trzy miesiące. Jeżeli leżał dłużej, to ulegał selekcji i szedł na gaz. Urzędowaliśmy w ten sposób, że chory z odmą jedno- albo dwustronną szedł do pracy. Pozostanie w szpitalu groziło selekcją, śmiercią przez gaz. Natomiast wobec chorych gorączkujących było się bezradnym.

Nadmienię jeszcze tutaj, że w obozie i na oddziale gruźliczym przeprowadzano próby. Prowadził je SS-man, dr Vetter, przedstawiciel firmy Bayer. Próbowano preparat o nieznanych nam składnikach pod nazwą rutenol. Preparat ten chorzy znosili źle, dostawali wymiotów. Preparat ten później udoskonalono w ten sposób, że nie dawano w proszku, ale w ziarnkach. Miałem prowadzić szczegółowo historię chorób leczonych rutenolem. Niestety, przypadków wyleczeń nie było, wszyscy chorzy umierali. Zresztą wszyscy ci chorzy byli później selekcjonowani przez prof. Olbrychta z rozkazu dr Vettera. On sam wyjechał później do innych obozów. Przyjechał kiedyś. Zawiadomił mnie przez lekarza niemieckiego, żebym przygotował materiał wyników. Wyniki były ujemne. Zdziwił się. Zaznaczył, że w innych obozach chorzy przybywali na wadze 10 – 20 kilo. Pytałem się, jak byli odżywiani. Mówił, że pożywienie było obozowe.

Przewodniczący: Zarządzam przerwę. Dalszy ciąg rozprawy o godz. 16.00.