WŁADYSŁAW RŻEWSKI

Siódmy dzień rozprawy, 1 grudnia 1947 r.

Przewodniczący: Następny świadek, Władysław Rżewski.

Świadek: Władysław Rżewski, 53 lata, wyznanie rzymskokatolickie, przewodniczący dzielnicy FPS, w stosunku do oskarżonych obcy, zam. w Łodzi.

Przewodniczący: Pouczam świadka w myśl art. 107 kpk, że należy mówić prawdę. Składanie fałszywych zeznań karane jest więzieniem do lat pięciu. Czy strony zgłaszają wnioski, co do trybu przesłuchania świadka?

Prokuratorzy: Zwalniamy świadka od przysięgi.

Obrona: My także.

Przewodniczący: Świadek będzie zeznawał bez przysięgi. Może świadek zechce powiedzieć o sprawie, w szczególności w stosunku oskarżonych.

Świadek: Czy mogę prosić o pewne wyjaśnienie? Chodzi mi o Gustawa Eiserne, który był w obozie w Sachsenhausen, a którym rzekomo jest oskarżony Gehring. Czy był on w obozie w Sachsenhausen i w jakim roku?

Oskarżony Gehring: Od 1939 do 1941 r. Nie jestem jednak „Żelaznym Gustawem”, gdyż nazwisko tamtego brzmiało Sorge. Zachodzi tu zatem pomyłka co do osoby.

Świadek: Będę zeznawać przeciwko byłemu komendantowi obozu Aumeierowi.

W obozie przebywałem od 1939 do 1945 r. Początkowo, to jest w 1939 r., byłem w obozie w Sachsenhausen. Więźniowie umierali z głodu, puchli z głodu, mimo że magazyny były wówczas pełne. Mężczyźni o wadze 40 kg nie należeli do rzadkości. Ludzi tych zgromadzono na bloku tak zwanych muzułmanów. Gdy przyszło zapotrzebowanie z Flossenbürga na tysiąc więźniów, wybrano ich właśnie spośród muzułmanów, ludzi wykończonych fizycznie i moralnie. Było to tysiąc szkieletów, w tym ponad 800 Polaków, a reszta inteligencja austriacka: lekarze, adwokaci itd. Do Flossenbürga przybyliśmy w nadziei, że się tam polepszy, gdyż sądziliśmy, że większego piekła jak Sachsenhausen nie ma na świecie. Pomyliliśmy się bardzo. Była to „jaskinia” w górach, mniej więcej na wysokości naszego Zakopanego. Więźniowie wysyłani byli tam po to, aby nie wrócić. Bicie styliskami łopat, kopanie, przetrącanie kości były na porządku dziennym i to się działo za wiedzą komendanta Aumeiera. Na bloku również nie mieliśmy spokoju. Tam znowu blokowi i sztubowi na własną rękę dokuczali w sposób, który doprowadzał ludzi do rozpaczy i samobójstwa. Nie wolno było pisać do domu nic złego, tylko wszystko dobre. Każdy więzień musiał w swoim liście napisać pierwsze słowa: bin gesund, geht’s mir gut, to znaczy: jestem zdrów, powodzi mi się dobrze. Rodziny, które były prześladowane w Polsce i cierpiały głód, pisały do takich więźniów posiniaczonych, okaleczonych od bicia: „dlaczego nie dbasz o nas i nic nie poślesz, skoro ci się dobrze powodzi?”. Gdy człowiek otrzymywał taki list od ludzi, za którymi tęsknił, załamywał się moralnie i to przyspieszało jego koniec.

Obóz we Flossenbürgu był przeznaczony dla recydywistów, największych kryminalistów niemieckich. Było tam około tysiąca więźniów, samych kryminalistów niemieckich, którzy odsiedzieli po 10 i 15 lat, a potem zostali wysłani do Flossenbürga, skąd mieli nie wrócić. Takim to łotrom oddano nas pod opiekę.

Przychodzili także czasem mniejszymi transportami Żydzi. Ale im nie wolno tam było być dłużej jak tydzień lub dwa. Żyd musiał umierać zaraz i ciężko. Cały dzień kapo pędził go przy noszeniu kamieni. Tak trwało dzień, dwa lub trzy, a następnie sama ofiara zbliżała się do drutów i zostawała przez wachmajstra zastrzelona. Kapowie wygłodzonych, chorych na biegunkę więźniów wyciągali z bloków, pędzili ich do kamieniołomów i bili za lenistwo. Nie czynił tego Aumeier, ale było mu to wiadome. Niejednokrotnie prowadziliśmy naszych towarzyszy, wyczerpanych do ostatnich sił, nieśliśmy ich na barłogi, które piętrzyły się do samego sufitu. Rano już nie wstawali, bo z chwilą, gdy położyło się ich na barłogu, konali.

Po przyjściu w 1941 r. transportów więźniów z Oświęcimia w liczbie tysiąca osób, rozpoczęło się prawdziwe piekło. Ucieczka jednego z więźniów, który został później schwytany i powieszony lub rozstrzelany, do tego stopnia rozwścieczyła Aumeiera, że zaczął się w okrutny sposób mścić na Polakach. Druga ucieczka jeszcze to pogorszyła. Nie było dnia, żeby ludzi wprost z kamieniołomów nie brano na rozstrzelanie. Było wśród nas przekonanie, że jeśli przeznaczona na dany dzień liczba więźniów nie umarła, wówczas wybierano na rozstrzelanie. Odbywało się to w ten sposób, że przychodził SS-man i podawał nazwiska. Każdy, którego wyczytano, odkładał kilof lub inne narzędzie pracy i szedł. Każdego dnia rozstrzeliwano po 8, 10 i 16 osób. Że było to rozstrzelanie, nie ulegało wątpliwości, gdyż w chwilę po odejściu wywołanych, padała komenda: Hinlegen! Gdy wszyscy się położyli na ziemi, następowały salwy, jedna za drugą. W ten sposób trwało to prawie rok. Nikt z nas nie był pewny, czy idąc do pracy w ostatecznym wyczerpaniu, obity przez blokowego i SS-mana, jeszcze z niej powróci. Tak jak mnie, było wszystkim: mam połamane dwa żebra, zniszczone płuco, dwukrotnie złamałem kość ogonową. Pięciu na stu z tego transportu przetrwało. Reszta zginęła, wymordowana w okropny sposób.

Z wyrafinowaniem wyciągnięto każdą żyłkę zdrowia, aby znosić kamienie, znosić góry, aby na to miejsce powstawały nowe baraki dla nowych więźniów. Z granitu więźniowie robili podbudówki do baraków, do mostów itp. To wszystko, co chciałem podać, bo reszta wypadła mi z pamięci.

To wszystko nie jest takie straszne. Przeszliśmy jeszcze gorszą gehennę. Ucieczka po raz trzeci jednego z więźniów, który wykorzystał noc i gdy SS-man spał w budce, przeczołgał się pod drutami naładowanymi elektrycznością. O godzinie trzeciej w nocy z miejsca był alarm. Był to sierpień, o ile się nie mylę. Zbudziły nas syreny Flossenbürga, bo do roku 1939 był tu obóz dla zbrodniarzy. Rozbiegła się czereda z SS-manów z psami. Wrócił Aumeier i Schmatz, zarządzili zbiórkę wszystkich na placu apelowym. Bez wyjątku – Niemcy, Czesi i Polacy. Była tam grupa Czechów z Domarzyc [Domažlic], jako zakładników w liczbie 160. Gdy zaczęło świtać, Niemcy i Czesi odprawieni zostali do baraków, a nas 800 i ciężko chorych wywleczono z rewiru i wcielono w szeregi. Stanął przed nami rozwścieczony Aumeier i powiedział, że teraz raz na zawsze oduczy Polaków ucieczek, teraz zapamiętają sobie na całe życie i kazał nam to oznajmić przez Schutza. Kazał nam stać tak długo, aż więzień się nie znajdzie. Nie dano nam ani żreć, ani pić, ponadto zakazano nam załatwiać swoje naturalne potrzeby. Zaczęło świtać. Kazał jednemu Ślązakowi wejść na beczkę i modlić się głośno „Ojcze nasz…” i „Zdrowaś Mario…”. Posypały się kije. Przedtem, zaznaczyć muszę, zorganizował 60 kapów, podzielił ich na trzy grupy po 20, po osiem godzin służby, aby nas ustawicznie pilnowali. Kto będzie się chwiał, dostanie kijem. Po chwili odczuliśmy, że ta modlitwa jest skargą i rychlej czy później oprawców dosięgnie sprawiedliwość. Do południa usta wysychały, głos nie wychodził. Kijami nas zmuszano do modlitwy. Trwało to od wschodu do zachodu słońca. Gdy zapadła noc, lunął deszcz. Padła komenda „padnij na ziemię”. Ci, którzy się nie podnieśli, byli dobijani kijami. Przy mnie jeden z młodych chłopców upadł, miał złamaną nogę. Kiedy nie mógł powstać, kapo Rachel kopnął go okutym butem w serce. Skoczył na piersi, łamiąc chłopcu żebra. Obudził się jeszcze na pół umarły chłopiec, a wówczas kapo kopnął go po raz drugi i trzeci i odwlókł pod mur. Takich ofiar było bardzo dużo. Gdy nastała noc, kazano nas polewać wodą, abyśmy stojąc, nie drzemali.

Drugi raz słońce wschodziło, a my wyglądaliśmy jak upiory. Kto się zachwiał, był bity. Widziałem, jak drugi z młodych chłopców usiadł ze zmęczenia. Chłopiec ten również skonał pod kijami. Drugi dzień staliśmy i znowu kilkunastu nie powstało, pozostało tam na zawsze. Trzecia doba – ponad stu więźniów zostało zatłuczonych. Czy możliwe, zapyta ktoś, że człowiek może wytrzymać o głodzie i spragniony tak długo? Tak zginęło nas wielu. Pod wieczór rozeszła się wieść, że uciekiniera schwytano. Wreszcie został przywieziony. Był cały pokrwawiony i nagi. Przeszedł sto kilometrów i dopiero został złapany. Skatowano go 50 kijami, bił go Rapportführer Schmatz, a później powieszono go, celem odstraszenia innych. Na tym się jednak nie skończyło. Aumeier i Blockführer Schmatz przynieśli blankiety z kartoteki i zaczęli wyczytywać nazwiska. Wyczytano ich kilkadziesiąt. W pierwszym dniu wybrano 40, w drugim dniu znów 40 osób, resztę zaś odkomenderowano. Wszyscy oświadczyliśmy sobie, że nie będziemy żebrać łaski. Stanęliśmy na apelu jak jeden mąż, a kiedy Aumeier zapytał się przez tłumacza, czy wiemy, że za godzinę nie będziemy żyć, wszyscy odpowiedzieli chórem Jawohl. Zły był na nas i zakomenderował odmarsz do bloku. Odejście do bloku było bardzo trudne, gdyż wszystkim popuchły nogi. Na bloku zarządził przede wszystkim konfiskatę rzeczy, jak chusteczki, papierosy, kawałki chleba, nie pozwolił dać nam nic jeść. Czesi, którzy chcieli nam dać jeść, nie mogli się do nas dostać. Zabronił nam także pracy pod dachem, korzystać z kantyny, zwiększył tempo pracy, zmniejszył rację żywności o połowę. Śmierć zaczęła kosić znów nowe ofiary. Kiedy się spytałem Niemców, którzy byli nam przychylni, ilu z naszych ludzi zginęło, odpowiedzieli, że 180 zginęło na stójce, 80 zostało rozstrzelanych. Zginęło więc wtedy ok. 30 proc. z ogólnej liczby 800 osób, które odbywały stójkę. Tymi czynami zwrócił uwagę Pohla i Himmlera, że jest dzielnym obywatelem niemieckim i że dobrze potrafi wymiatać polskie śmieci. Został więc komendantem w Oświęcimiu, aby dalej pełnić swoje czynności.

Przewodniczący: Czy są pytania panów prokuratorów oraz obrony?

Prokuratorzy: Nie.

Obrońcy: Nie.

Przewodniczący: Czy oskarżony ma jakieś pytanie?

Oskarżony Aumeier: W odniesieniu do świadka Rżewskiego chcę stwierdzić, że świadek Dudek złożył zupełnie inne zeznania odnośnie do tego samego apelu. Świadek Rżewski oświadczył, że apel ten miał trwać trzy razy po 24 godziny, aż do przybycia zbiegłego więźnia do obozu. Dalej twierdzi świadek, że został on następnie powieszony. Świadek Dudek zaś stwierdza, że Polak ten został powieszony po 14 dniach. Tak samo ja pamiętam tę sprawę. Nieprawdą jest, jakoby ten apel miał trwać trzy doby, ponieważ pierwszego dnia zajęty byłem drużyną poszukującą zbiega. Nic mi również nie wiadomo o tym, żeby w czasie tego apelu został ktoś zastrzelony lub zmarł. Chcę stwierdzić również, że nie byłem komendantem obozu w Flossenbürgu, lecz kierownikiem obozu. Każdy rozkaz, jaki otrzymywałem, zależny był od komendanta.

Świadek: Powiedziałem, że był on komendantem placu, czyli apelowym.

Przewodniczący: Czy świadek pozostaje przy swoich zeznaniach?

Świadek: Tak, gdyż pamiętam dobrze, że staliśmy dokładnie 66 godzin bez przerwy. Ludzie nie byli zastrzeleni, lecz mordowani. Nie powiedziałem również, że zaraz go powiesili, lecz, że go powiesili. Przy czym różnica dnia nie odgrywa tu roli, chodzi o sam fakt.

Przewodniczący: Czy są jeszcze pytania do świadka?

Prokuratorzy: Nie.

Obrona: Nie.

Przewodniczący: Świadek zostaje zwolniony i zarządzam przerwę do godziny 16.00.