JERZY SKOTNICKI

Ósmy dzień rozprawy, 19 marca 1947 r.

(Po przerwie).

Przewodniczący: Proszę wezwać świadka Skotnickiego.

Świadek podał co do swej osoby: Jerzy Skotnicki, 44 lata, inżynier, żonaty, wyznania rzymskokatolickiego, w stosunku do stron obcy.

Przewodniczący: Jakie są wnioski stron co do trybu przesłuchania świadka?

Prokurator Cyprian: Zwalniamy z przysięgi.

Adwokat Umbreit: Zwalniamy.

Przewodniczący: Za zgodą stron Trybunał postanowił zwolnić świadka z przysięgi. Upominam świadka o obowiązku zeznawania prawdy i o odpowiedzialności karnej za fałszywe zeznania.

Proszę opowiedzieć, w jakich okolicznościach świadek dostał się do Oświęcimia i co mu jest wiadome w sprawie oskarżonego Hößa.

Świadek: Aresztowany zostałem w 1942 r. Po blisko ośmiomiesięcznym pobycie w więzieniu zostałem przesłany do obozu w Oświęcimiu. Transport nasz odchodził z więzienia radomskiego, ale w transporcie tym byli również więźniowie z Tomaszowa i Kielc – razem 600 ludzi. Na podwórzu więzienia związano nam ręce sznurkami z tyłu, ostrzegając, że zerwanie sznurka będzie uważane za próbę ucieczki i spowoduje zastrzelenie więźnia. Staliśmy tak na podwórzu więzienia do godz. 5.00 rano, po czym załadowano nas do samochodów ciężarowych. Ładowanie odbywało się w ten sposób, że należało wchodzić, mając ręce związane z tyłu, bez niczyjej pomocy, do auta ciężarowego, które miało dosyć wysoką platformę. Ma się rozumieć, nikt z nas nie mógł tego dokonać, więc bito nas i popychano. To samo odbywało się przy wchodzeniu do wagonów. W wagonach kolejowych byliśmy stłoczeni. W tym, w którym ja jechałem, było nas ok. 90, zajmowaliśmy nieco więcej niż połowę wagonu – reszta musiała być wolna, bo tam była straż: trzech Niemców, jeden Sonderdienstmann i jeden SS-man.

Mogliśmy tylko leżeć, i to jeden na drugim, i oświadczono nam, że każda próba wstania będzie uważana za próbę ucieczki. W ten sposób jechaliśmy do godz. 9.00 wieczorem. To było 23 czerwca, w upalny dzień, byliśmy bez kropli wody, bez jedzenia, ręce i nogi wszystkim popuchły.

Wyładowanie w Oświęcimiu odbyło się tak, że wyrzucono nas z wagonów jak gnój, a odległość od podłogi wagonów do zejścia na rampę była dość duża. Przeszliśmy pod razami SS-manów do obozu w Birkenau – jakieś trzy kilometry. Po drodze ubyło z naszego transportu blisko 20 ludzi. Przekonałem się o tym następnego dnia, gdy po sprawdzeniu listy okazało się, że blisko 20 [osób] brakuje. Nie wywołało to zdziwienia wśród SS-manów, którzy przyjmowali transport. Zresztą słyszeliśmy za sobą strzały i widziałem, jak w czasie marszu kolbami karabinów bito naszych współtowarzyszy. Specjalnie zwracano uwagę na takich ludzi, którzy swoim wyglądem czy ubiorem zdradzali wyższe stanowisko społeczne.

Później odbyło się normalne przyjęcie do obozu. Kapo odebrali nam wszelkie rzeczy, które poszły do depozytu, ostrzyżono nas, ogolono i odebrano [nam] ubranie. Na bloku kwarantannowym byłem tylko trzy–cztery dni, ponieważ transport nasz został uznany za transport ludzi zdrowych, silnych i od razu zostaliśmy przydzieleni do pracy.

Pierwszą naszą pracą było wykopywanie fundamentów przy nowej stacji filtrów. Praca ta była wyjątkowo ciężka, dlatego że podlegaliśmy również kontroli prywatnej firmy niemieckiej, która wykonywała tę pracę pod zarządem budownictwa obozu. Podlegaliśmy więc – tak jak normalnie – nadzorowi naszych kapo i SS-manów, a prócz tego kierownikom technicznym firmy, którzy starali się wydobyć z nas możliwie największą wydajność. Byliśmy jeszcze silni i mogli nas zmusić do ciężkiej pracy. Zapomniałem nadmienić, że z naszego transportu blisko 40 ludzi na drugi dzień przydzielono do pracy w kompanii karnej. Zdaje się, że długo tam nie wyżyli, bo ich nie spotkałem więcej w obozie.

Następna nasza praca była w komandzie zwanym Kartoffelkommando. Tam wielu z nas dostało biegunki. Była to normalna biegunka obozowa, spowodowana głodem i nieodpowiednim odżywianiem, bo nasza zupa składała się najczęściej z pokrzyw, a czasami tylko były dodawane kartofle, ale nieobierane. Na tym bloku – to był blok 7. w starym lagrze – chorzy na biegunkę z niego nie wychodzili, żadnych lekarstw nie dostawali, nawet tak zwykłych środków, jak węgiel czy tanalbina. Po kilku dniach, gdy byli już kompletnie wycieńczeni, przekładano chorych z górnych pięter do dolnych boksów, które były tak nisko położone, że przy większych deszczach dostawała się tam woda deszczowa, co nie było trudne przy gliniastym gruncie, jaki był w Oświęcimiu. Tak półżywych codziennie wyciągano, ładowano na auta i wywożono do krematorium. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy, dokąd ich odwożą i co to jest. Jeden z lekarzy zwrócił mi uwagę, że jeżeli chcę żyć, powinienem zebrać siłę woli i podać się jako zdrowy. Zrobiłem tak i udało mi się. Jakkolwiek byłem jeszcze chory, zostałem wypisany.

Po pewnym czasie zachorowałem na tyfus plamisty. Przechodziłem go też w szpitalu więziennym. Początkowo diagnoza była: obrzęki ciała i grypa. Obrzęki były spowodowane nadmiernym spożyciem złej wody. Po kilku dniach, po stwierdzeniu już plam na ciele, przesłano mnie na oddział zakaźny. Same przesłanie – o ile sobie przypominam, bo miałem wysoką gorączkę – wyglądało w ten sposób, że musiałem iść około pół kilometra. Przedtem była kąpiel w malutkiej kadzi, do której wchodziło dwóch więźniów. Kąpiel była w zimnej wodzie, bez wytarcia, [następnie] przechodziło się do innego bloku. Kilka godzin trwało przyjęcie. Potem przeleżałem kilkanaście dni na bloku tyfusowym bez żadnych lekarstw, nawet bez tabletki aspiryny. Nie było ustępu na tym bloku. Dla załatwienia potrzeb naturalnych można było wychodzić, ale na odległość kilkunastu metrów. Dla wielu chorych kończyło się to śmiercią. Chorzy padali i leżeli po kilka godzin.

W szpitalu jeszcze [przez] pewien czas byłem zamiataczem. To trwało cztery tygodnie; miało być rodzajem ochrony przed pracą, ale raczej było też ciężką pracą, bo pomijając, że w szpitalu nie dawano bielizny ani pościeli, to [chorzy] nie otrzymywali innego wyżywienia prócz zupy, owej słynnej dietetycznej kaszy, rzadko gotowanej, lekko osłodzonej. Żadnego innego pożywienia chory nie dostawał. W okresie rekonwalescencji miałem tak silne obrzęki nóg i byłem tak ociężały w ruchach, że wejście na jeden stopień było dla mnie wielką trudnością.

W samym szpitalu czystości nie było, natomiast dbano o zewnętrzne oznaki tej czystości. Podłoga musiała się świecić jak lustro. Broń Boże, żeby na podłodze znalazł kto niedopałek papierosa czy zapałeczkę – to powodowało, że zamiatacza albo tego, który wykonywał dozór, bito. Tak było na bloku tyfusowym, gdzie Niemcy rzadko przychodzili, bo bali się tyfusu. Na inne bloki nie bali się przychodzić i częściej składali wizyty. Po wyjściu z bloku tyfusowego zostałem przydzielony do komanda Weberei. To była praca lżejsza, bo pod dachem, nie na mrozie i można było czasem pracować w pozycji siedzącej. Praca polegała na wyrabianiu przedmiotów z gumy, celofanu i skóry dla przemysłu zbrojeniowego.

Po Weberei dostałem się do komanda Effektenkammer. Wtedy w Brzezince była wybudowana nowa sauna, nowe kąpielisko. Po przybyciu nowych transportów uznano, że dotychczasowe kąpieliska były niewystarczające, poza tym nie było tam pomieszczenia na odbiór rzeczy od więźniów. Tę nową saunę zaczęto budować pod koniec 1942 r., skończono w 1943 r. Był to duży budynek składający się z [tzw.] części brudnej i z części czystej. Z jednej strony przyjmowano transporty więźniów, które przychodziły. [Ludzie z tych] transportów byli strzyżeni, goleni, przechodzili przez kąpiel, potem byli odsyłani do obozu. [Do sauny] przychodzili tylko ci, którzy byli przeznaczeni do pracy w obozie lub w innych obozach, bądź więźniowie, którzy z innych obozów przechodzili przez Oświęcim, będący dla nich obozem przejściowym.

Przy tej okazji miałem możność zetknięcia się z więźniami różnych obozów i różnych części obozu Oświęcim oraz z ludźmi przychodzącymi z zewnątrz.

Dla przykładu przytoczę transport z obozu we Flossenbürgu pod koniec 1943 r. Liczył około tysiąca więźniów. Byli to ludzie skrajnie wyczerpani przez głód i ciężką pracę. Wśród tych więźniów były okazy „muzułmaństwa”: osoby o wzroście 170 cm i więcej, a o wadze niecałych 30 kg. Ludzie ci przybyli pod koniec roku, jak wspomniałem, w listopadzie czy grudniu. Tych wszystkich, którzy nie mogli wyjść [z wagonów] ze względu na stan zdrowia czy brak sił, wyrzucano na dwór. SS-mani, którzy ich przyprowadzili, radzili, żeby ich nie wynosić, bo lepiej, jeżeli zemrą, mniej będzie pracy przy kąpieli, ponieważ trudno kąpać takiego, który nie może stać na nogach. Z tych, których wykąpano, pod tuszem zmarło kilkunastu. To nie skłoniło [SS-manów] do tego, żeby tych ludzi wysłać do szpitala albo ich traktować specjalnie. Każdy miał stać pod prysznicem, choćby tam skonał. Jeżeli ktoś nie mógł chodzić czy się ubrać, wciągano mu spodnie i kurtkę, ewentualnie też kalesony, i wrzucano [go] na ciężarówkę jak ładunek.

W styczniu 1944 r. rozpoczęły się zwiększone transporty z Teresina. Te transporty zostały rozsegregowane w ten sposób, że ludzi zdolnych do pracy oddzielono do pracy na oddziale Buny, względnie do innych oddziałów w Oświęcimiu, a resztę: kobiety, dzieci i ludzi słabszych odstawiono do tzw. Familienlager – obozu rodzinnego. Ludziom tym nie obcięto włosów, rzekomo mieli obiecane lepsze traktowanie. Rezultat był taki, że po kilku miesiącach gremialnie zostali zagazowani.

W 1944 r. w maju rozpoczęły się pierwsze transporty węgierskie. Pierwszy przyszedł w połowie maja. Sześćset kilkanaście kobiet z Budapesztu. Zwracało uwagę, że te kobiety były bez żadnego bagażu, żadnych pakunków, względnie dobrze i ładnie ubrane. Pytaliśmy, dlaczego nie mają żadnych rzeczy. Te panie powiedziały, że zostały złapane na ulicy w Budapeszcie i wysłane do roboty w Oświęcimiu. Po dwutygodniowej przerwie zaczęły przychodzić [kolejne] transporty węgierskie, początkowo z Rusi Podkarpackiej, z Rachowa i Munkacza [Mukaczewa], potem z innych okręgów oprócz Budapesztu.

Staraliśmy się zorientować w ilościach [ludzi], które przychodziły transportami. Nie przypuszczaliśmy, że może przeżyjemy, ale niektórzy łudzili się, że przeżyją i że będzie można o tym powiedzieć. Rachunek robiliśmy w ten sposób: w Effektenkammer prowadziło się księgę przybycia więźniów do kąpieliska. Były następujące rubryki: data przybycia, godzina, skąd przybył [więzień], rodzaj transportu, dokąd tych ludzi wysłano. Data, godzina to są rzeczy zrozumiałe. [Co do] charakteru transportu, to były [jego] następujące rodzaje: [z] Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy, przeważnie Żydzi, potem policyjni z więzień czy innych obozów albo transporty więźniów. Obliczano, że jeżeli chodzi o transporty węgierskie, to był element zasadniczo dobrze wyglądający, zdrowy – ludzie, którzy do czasu osadzenia w obozie, wojny i głodu nie odczuli. Liczba tych, którzy przychodzili do obozu, w stosunku do ogólnie przywiezionej wynosiła ok. 20 proc. Jeżeli [więc] przeciętnie transport wynosił 3000–5000 ludzi, to do obozu szło 600, te liczby z drobnymi wahaniami przeważnie się zgadzały. Z niektórych transportów brano młodych chłopców [w wieku] 14–16 lat do obozu, zatrudniano ich np. w szkole młynarskiej w Oświęcimiu. Te transporty początkowo nie były tak liczne, przychodziło dziennie 2000–5000, do 5000–10 000. Z czasem zaczęły rosnąć. Pod koniec czerwca, w połowie lipca 1944 r. był taki dzień, że przez Effektenkammer przeszło 7000, to znaczy, że przysyłano do obozu ok. 35 tys., czyli 28 tys. prawdopodobnie tego dnia zginęło. A krematoria pracowały wtedy pełną parą. Effektenkammer znajdowała się w pobliżu innych krematoriów, od północy były krematoria I i II, od południowego zachodu III i IV, od południowego wschodu krematorium V, na wolnym powietrzu. W okresie największego zagazowywania po nocach było słychać krzyki z tamtych terenów. To wskazywało, że nie tylko zagazowani byli paleni, ale także i ludzie, nie powiem, że żywi, ale tacy, którzy kiedy widzieli ogień – że płoną – zaczynali sobie zdawać sobie sprawę, dokąd idą.

Niemcy, jeżeli byli skłonni do rozmowy, mówili, że to uśmiercenie prowadzą w sposób ludzki, ażeby im zaoszczędzić cierpień, że śmierć jest jedynym wybawieniem, ale niech do ostatniej chwili nie wiedzą. Jeżeli jednak na odległość kilku kilometrów czuć swąd palonych ciał i ogień z kominów bucha na wysokość siedmiu – ośmiu metrów ponad komin, to chyba nawet człowiek niezdający sobie zupełnie sprawy musiałby zrozumieć, że idzie na śmierć.

Często się zdarzały wypadki strzałów karabinowych, szczególnie w nocy, bo się tworzyły zatory: jedna partia była gazowana, druga czekała, trzecia grupa wyszła z rampy. Cała droga od rampy do krematorium V była zatarasowana ludźmi, którzy w kolejce czekali na swoją kąpiel, jak to głosiły napisy.

Samo przyjęcie do obozu odbywało się w taki sposób, że więzień od razu rozumiał, że traci wszystkie prawa, że nie ma się niczego spodziewać. Skazanym natychmiast kazano zrzucać wierzchnie odzienie, rozbierać się do naga, bez różnicy: mężczyzna czy kobieta. Jeżeli chodzi o kobiety, to obsługa kąpieliska Sauny była męska, tylko fryzjerki były kobietami z kolumny lagru, potem były w lagrze. W okresie, gdy napływ Zugangów był duży, pracę golenia i strzyżenia kobiet wykonywali również mężczyźni. Takie wypadki zdarzały się bardzo często. Strzyżone kobiety ogólnie doznawały często poranień, zakażeń, bo strzyżenia dokonywano często nie maszynką, a na sucho brzytwą i to powodowało często okaleczenie ciała. Po kąpieli, która właściwie była tylko prysznicem, następowało odkażenie ciała Kuprexem. Jest to preparat naftopodobny [firmy] Merck. Odkażano głowę, przy czym zalewano oczy, piersi i inne części [ciała], gdzie było owłosienie, tym gryzącym płynem. Czy był on tak szkodliwy dla wszy, jak dla ludzi, tego nie wiem, mimo [użycia] tego płynu zawsze wszy się znajdowało.

Mężczyźni z pierwszych węgierskich transportów byli jeszcze jako tako ubrani, otrzymywali bieliznę, kobiety otrzymywały szare suknie. Początkowo zatrzymywały własne obuwie, później z uwagi na to, że były w nim często ukrywane różne wartościowe przedmioty, zabroniono własnego obuwia. Na początku dawano trzewiki, holenderskie saboty, a kiedy transporty bardzo się powiększyły, był duży ruch, to już dawano tylko suknie, nawet w chłodną porę roku, a Oświęcim ma klimat bardzo chłodny. Kobiety otrzymywały tylko suknie, które mogły być czasami, w zależności od tego, co dostarczono, stare jedwabne, zupełnie się nienadające, za szerokie, za długie, za wąskie – bez żadnego przebierania. Ludzie w tej sytuacji tracili zupełnie poczucie, że są ludźmi, osłabiało ich to moralnie; widzieli jedyny ratunek w śmierci. Tym się tłumaczy ten brak odporności. Uważam, że to było prawdopodobnie celowe, bo magazyny pękały od ilości bielizny i ubrań, które tam leżały, od ilości ubrań, które te nieszczęsne same ze sobą przywiozły. Wiemy, że obóz koncentracyjny, jak nam często mówiono, nie był sanatorium, jednak w innych obozach, w których byłem, stosowano regulamin, że więzień musiał otrzymać pewne ubranie i pewną rację żywności. W tym wypadku [kobiety] nie otrzymywały tego ubrania. Dla przykładu podam „Meksyk” w Oświęcimiu. Nazywał się [tak] dlatego, że nie był ogrodzony. Było tam 30 tys. Żydówek węgierskich i słowackich. Były nagie, bo taka sukienka w jednym dniu niszczała i spadała. Niektóre mające koce mogły się jakoś okryć. Kiedy szliśmy do pracy i przez ulice obozowe, widzieliśmy te 30 tys. nagich kobiet. Mordowano je z dnia na dzień.

Selekcje były przeprowadzane w sposób inny niż w obozach męskich, gdzie zachowywano pewne pozory, że to lekarze badali. Tutaj zajeżdżały auta i Blockführerka z SS-manką ładowały niepotrzebne [więźniarki] i odstawiały do krematorium. Odbywało się [to] nocą i dniem. Były krzyki: „Ratujcie! My chcemy żyć, a chcą nas palić!”.

Mówiłem o likwidacji obozu czeskiego. Ci ludzie do ostatniej chwili nie wierzyli, że zostaną zagazowani. Oświadczono im, że jadą do obozu familijnego z rodziną, mieli zachowane włosy. Otrzymali nawet porcje żywnościowe, Zulagi, które dawano odjeżdżającym z transportem, a w ciągu jednej nocy zagazowano 4000 osób.

W ten sam sposób zagazowano resztki obozu cygańskiego.

Z oskarżonym Hößem zetknąłem się pierwszy raz w czerwcu 1944 r. Pracowałem wtedy w nocy. Rano wyszedłem na blok. Zauważyłem Hößa na koniu w towarzystwie konnego SS-mana. [W takiej sytuacji] więzień się chował. Wizyta taka jest dla niego nieprzyjemna. Wieczorem przychodzę do pracy. Byłem przy kotle 5., gdzie się przeprowadzało dezynfekcję parą, przegrzanym powietrzem. Kąpał się wtedy blok kobiecy. Była to godz. 11.00 w nocy. Nadzorujący SS-man przywołuje mnie i pyta, czy mam kogoś znajomego wśród kobiet. Nie wiedziałem, do czego zmierza. Odpowiedziałem, że tak, są z tego samego miasta. „Rozmawiałem z tymi kobietami i z rozkazu komendanta, który dziś był i cię widział, otrzymasz 25 kijów. Komendant zakazał jakichkolwiek kontaktów z więźniarkami”. Wymierzył mi. Kazał mi się zdjąć. Nie chciałem tego sprawnie wykonać, za co dostałem kilka razy po głowie. Dostałem swoją porcję, tylko zamiast 25 – bo Rottenführer był pijany – dostałem 35 razy. Po tej egzekucji chorowałem cztery tygodnie. Musiałem jednak chodzić do pracy, bo mi powiedziano, że jeżeli nie się stawię, to dostanę taką porcję podwójnie.

Höß, jak wytłumaczył mi inny SS-man, był wtedy postrachem nie tylko więźniów, ale i SS-manów. Gdyby nie wizyta Hößa, prawdopodobnie nie otrzymałbym tych razów. Ten Waldemar, SS-man, musiał znaleźć winnego, jeżeli komendant zauważył rozmowę z więźniarkami.

Höß interesował się pracami dokonywanymi w saunie. Przyjeżdżał i wtedy, gdy nie był [już] komendantem obozu, to jest w 1944 r. Przypominam sobie jego wizytę nad ranem, koło godz. 5.00, cztery – pięć aut. Interesował się transportami, stanem pracy. W saunie w połowie lipca 1944 r. ustała praca i kazano wszystkim zatrudnionym, zwłaszcza fachowcom, przeprowadzać konserwację, reperowanie wszystkich uszkodzeń aparatury. Zrozumiała rzecz, że przy tak wielkiej pracy i takim wielkim zużyciu, jakie było w tym okresie, nasze kotły, komory, gdzie dezynfekowano przegrzanym powietrzem, wymagały naprawy. Opowiadano, że to jest przerwa chwilowa, że transporty węgierskie przestały nadchodzić, ale nadejdą większe ilości. Rząd węgierski wprawdzie czyni pewne trudności w przysyłaniu tych transportów, ale do Budapesztu pojechał sam Höß i on pokaże, co umie, i transporty wielkie przyjdą. Nie sprawdziły się te przewidywania i przychodziły tylko nieliczne transporty samochodami. Rzekomo na skutek starań oskarżonego Hößa.

Pod koniec 1944 r. pobierano na bloku BIIg krew od więźniarek, do 30 l dziennie. Nalewano ją do flaszek, [które] odpowiednio konserwowane wysyłano dalej. Na moje pytanie [o tę krew] jeden z SS-manów powiedział, że „jest dużo rannych, chorych, trzeba im dopomóc. Takim zdrowym, młodym nie wyjdzie to na złe, jak się im ujmie trochę krwi”. Brano krew od Żydówek. Zauważyłem: „Wy bierzecie tę krew żydowską. Czy to nie zaszkodzi rasie?”. Odpowiedziano, że są ranni Żydzi. Obliczam, że wzięto do 300 l krwi.

Ostatnia duża selekcja była w lagrze B IId. Było to równo 39 miesięcy temu, 19 stycznia 1944 r. Datę tę dobrze sobie zapamiętałem, dlatego że sam zostałem w tej selekcji wybrany do gazu. Selekcje odbywały się co pewien czas. 19 stycznia wysortowano 2000 ludzi z [obozów] BIId, nie licząc szpitala, BIIf, Oświęcim I i innych. Selekcja ta odbywała się w ten sposób, że na bloku kazano wszystkim Żydom ustawić się w szereg i przechodzić kolejno. Było trzech podoficerów, czasami był lekarz, nie zawsze. Tej selekcji dokonywał Obersturmführer Diele lub któryś z oficerów sanitarnych, nie wiem, czy specjalnie powołany do tego, czy może szczególnie energiczny.

Przewodniczący: Jakie były kryteria?

Świadek: Sam się nad tym zastanawiałem, czy tu było kryterium, żeby pozbyć się ludzi niezdolnych do pracy. Ale to nie zawsze się zgadzało, bo ta selekcja 19 stycznia robiła wrażenie wybrania z góry przypisanej liczby więźniów. Jakie mam na to dowody – zaraz powiem. Selekcja rozpoczęła się o godz. 6.00, po apelu – gdy wróciliśmy z pracy do obozu, powiedziano nam, że odbyła się selekcja, że jest prawie zakończona, ale nie dała rezultatu, bo brak im jeszcze 200 ludzi. Więc dali nam do zrozumienia, że o ile początkowo selekcja odbywała się w ten sposób, że wybierano ludzi słabszych czy bardziej chorych czy też kazano więźniom biec (bo pierwszą oznaką muzułmaństwa było [to], że człowiek nie umiał biec, czyli np. zanik mięśni pośladkowych, a następnie ślady po przebytym świerzbie, również bandaż, szczególnie na kończynie, na nodze lub ręce, co wskazywało na niezdolność do pracy), [o tyle] teraz to nie będzie już brane pod uwagę. Natomiast na naszym bloku, gdy wróciłem do pracy, selekcji jeszcze nie było. Było to komando takie, do którego brano ludzi raczej zdrowych fizycznie i silniejszych, bo praca była ciężka. Wobec tego, że im zabrakło chorych do liczby 2000, zaczęto brać ludzi zupełnie zdrowych. U mnie np. zadecydował obłożony język. Kazali mi się pokazać, obrócić, słyszałem, jak jeden do drugiego powiedział po cichu: „Alt” – stary. Kazano mi się jeszcze raz obrócić i pokazać język. Z głodu czy skutkiem ciężkiej pracy nocnej w temperaturze 60 stopni język miałem obłożony i to zadecydowało o tym, że kazali mi iść na to miejsce, gdzie szli ci do zagazowania.

Prokurator Cyprian: Czy świadek przypomina sobie przyjazd transportów z obozu w Płaszowie?

Świadek: Było kilka transportów z Płaszowa. Jeden – to był transport 800 kobiet, pod koniec 1944 r. Przypominam sobie dzień – to była niedziela. Były to kobiety względnie zdrowe i młode poza nielicznymi wyjątkami, było kilka starszych, może niezupełnie starszych, ale miały siwe włosy. Zostały one rozebrane w Saunie i lekarz je obejrzał. Żadnej selekcji nie robił, tylko wybrał 22 kobiety nieco starsze, miały może ok. 40 lat, jedna może ok. 50 lat, a pamiętam to dokładnie, bo służyłem na tej sali. Jedna młoda dziewczyna nie chciała się rozstać z matką, wolała iść z nią do gazu. Bez żadnej obiekcji lekarz się na to zgodził. Te kobiety, które nie zostały wybrane, poszły do kąpieli, a te 23 kobiety zostały posłane pieszo zupełnie nagie do krematorium. Po jakichś 15–20 min przyszedł szef komanda i powiedział do jednego z dyżurujących oficerów, że popełnił gafę, że nie należało tych kobiet posyłać do krematorium. To była niedziela, nie było nikogo na służbie, więc wybrał jednego z chłopców, kazał mu pobiec do krematorium i powiedzieć, żeby te kobiety przysłano z powrotem. Chłopiec ten, który mi później bezpośrednio o tym opowiadał, przyszedł do krematorium, dostał się do bunkra – był to rodzaj piwnicy – i trafił na moment, kiedy już część kobiet była zatruta. SS-man z karabinka je zabijał, a one wszystkie stały, załamywały ręce i rwały włosy z głowy. SS-man, który tam pełnił służbę, powiedział chłopcu: „Za późno przyszedłeś, muszę już tę robotę wykończyć”.

Prokurator Cyprian: Czy świadek pamięta ten szczegół, że pod koniec 1944 r. nawet na cyklonie oszczędzano?

Świadek: Wypadki takie sobie przypominam. Jeden z naszych szefów, SS-man, człowiek starszy, prosty i jowialny, często wdawał się w rozmowy z nami. Nagle znikł na trzy tygodnie. Kiedy wrócił po trzech tygodniach, pytałem go, czy był na urlopie. Odpowiedział mi: „W bunkrze siedziałem, bo powiedziałem im: »Jak już gazujecie Żydów, to chociaż gazu nie oszczędzajcie«. A oni oszczędności nawet na cyklonie robią. I za to dostałem 21 dni bunkra”. O ile idzie o oszczędności na gazie, to zasadniczo rzadko się słyszało krzyki, bo odległość od krematorium wynosiła kilkaset metrów, ale bywały wypadki, że gazowanie trwało do 20 min, a nawet dłużej. Wtedy wyraźnie słyszało się nieludzkie krzyki tych zamkniętych nieszczęśliwych.

Adwokat Umbreit: Świadek na początku zeznania wspomniał, że kiedy pracował przy wykopywaniu fundamentów, to była to praca bardzo ciężka i dużo więźniów tam zginęło.

Świadek: Nie powiedziałem, że zginęli.

Adwokat Umbreit: W każdym razie powiedział świadek, że praca była ciężka, że kontrolowali [ją] kierownicy prywatnej firmy. Czy to byli Niemcy?

Świadek: Niemcy, volksdeutsche, Czesi.

Adwokat Umbreit: Jak oni się ustosunkowywali do tych okrucieństw? Czy to aprobowali, czy tylko chcieli przyspieszyć wyniki pracy?

Świadek: Ja tylko chciałem zaznaczyć, że to wpływało jeszcze na to, że tempo pracy musiało być szybsze i żądania wydajności były większe. To byli ludzie, którzy jeżeli nawet chcieli nam pomóc, to się bali. Jeden z tych majstrów drugiego dnia pracy powiedział mi: „Jeżeli będziesz tak pracował jak teraz, to długo w obozie nie wytrzymasz, odpoczywaj, tylko tak, żeby nikt nie widział”. Skorzystałem z jego rady. Po kilku minutach słyszę głos głównego majstra cywilnego: „Ty tam, na dole, czego nie robisz, jak podskoczę do ciebie, to zobaczysz”. A majster odzywa się na głos: „Ja mu cały czas mówię, że źle pracuje, a on dalej nie robi”. Więc oni byli tak samo nieludzcy jak obsługa obozowa.

Adwokat Umbreit: Czy świadek przypomina sobie okres gazowania węgierskich Żydów w lecie 1944 r.? Czy świadek może powiedzieć, ile osób wtedy wyniszczono?

Świadek: Jak wspomniałem, ta książka, w której prowadzona była ewidencja przybyłych do kąpieli, dawała nam możność oszacowania przypuszczalnej liczby przybyłych do obozu. Otóż przypominam sobie, że co miesiąc sumowało się liczbę przybyłych i przekazanych do łaźni. Takie sumowanie robiliśmy w okresie przerwy, tzn. w pierwszej dekadzie lipca 1941 r. Liczba, o ile sobie dokładnie przypominam, wynosiła ok. 130 tys. ludzi. To znaczy, że 130 tys. przybyło do kąpieli w Saunie Birkenau od początku czerwca do pierwszej dekady lipca. Odliczając 10 proc. na inne transporty, które w tym czasie przeszły, otrzymaliśmy liczbę 120 tys. osób – licząc, że przeciętna liczba przybyłych do obozu w stosunku do ogólnej liczby wynosiła, jak powiedziałem, ok. 20 proc. w tym okresie. To daje liczbę ok. 100 tys., czyli liczba zagazowanych wynosiła mniej więcej 80 tys.

Adwokat Umbreit: Jak świadek ustalił liczbę 30 tys. kobiet w Meksyku?

Świadek: Znaliśmy ją z raportów. Jeżeli na apelu na przykład stało się blisko miejsca, gdzie Blockführerzy składali raporty, to słyszało się stan bloku czy odcinka.

Adwokat Umbreit: Dziękuję, więcej pytań nie mam.

Przewodniczący: Proszę wezwać świadka Obryckiego.