ROMAN KAMIŃSKI

Wybuch Powstania Warszawskiego zastał mnie w mieszkaniu przy ul. Wolskiej 143 w Warszawie. Razem ze mną przebywała moja żona Julianna z Majewskich, ur. 1904 r., i córka Elżbieta, ur. 1942 r.

5 sierpnia 1944 r. ok. godz. 10.00, znajdując się z rodziną na drugim piętrze, posłyszałem liczne strzały z ulicy. Żona zabrała wtedy dziecko i zeszła na pierwsze piętro, do mieszkania sąsiadki. Okno naszego mieszkania wychodziło na ogródek, za którym było przejście do ul. Jana Kazimierza. W ogródku nikogo wtedy nie było. Zająłem się przygotowywaniem obiadu.

Około godz. 15.00 ponownie posłyszałem strzały. Podbiegłem do okna i zobaczyłem, że w przejściu do ul. Jana Kazimierza leżą moje żona z córką i sąsiadka z pierwszego piętra Koprowa z dwojgiem dzieci oraz Szande, właściciel zakładu pomników. Sądząc z nieruchomych pozycji, wszyscy już nie żyli. Rzuciłem się do ucieczki i wtedy z klatki schodowej zobaczyłem, że na podwórzu stoją żandarmi niemieccy (zielone mundury z jasnobrązowymi wypustkami przy kołnierzach i epoletami) z „rozpylaczami” w ręku. Parkan i stojące naprzeciwko domu sodowiarnie stały w płomieniach. [Zbiegłem] do mieszkania na pierwszym piętrze, [by stamtąd] uciec oknem, lecz weszło już tam kilku żandarmów. Ukrywając się przed nimi i korzystając [z tego], że zajęli się rabowaniem rzeczy, zbiegłem do mieszkania na parterze i schowałem się za zasłoną. Przez mieszkanie przeszło kilka grup żandarmów, którzy przerzucali rzeczy w poszukiwaniu kosztowności i cenniejszych łupów. Któraś z rzędu rabująca partia żołnierzy odkryła mnie. Kazali mi podnieść ręce do góry, wyprowadzili na podwórze i oddali innym żołnierzom (formacji nie rozpoznałem).

Jeden z nich zaprowadził [mnie] przed płonącą sodowiarnię i kazał mi wejść w płomienie, a widząc mój sprzeciw, zaczął mnie tam wpychać kolbą od karabinu. W chwili gdy odpychałem karabin ręką, podszedł do nas mężczyzna ubrany po cywilnemu i spytał żołnierza po niemiecku, czego ode mnie chce. Powiedziałem, że nie jestem powstańcem, na co ten Niemiec spytał, czy nie słyszałem rozkazu opuszczenia domu („Raus!”) i czemu jestem boso. Odpowiedziałem, że w chwili gdy usłyszałem rozkaz, zobaczyłem przez okno zwłoki żony i córki i dlatego chciałem ratować życie, ukrywając się. Niemiec w cywilnym ubraniu odstawił mnie na bok, przy dozorcy naszego domu Stanisławie Raczyńskim (zamieszkałym obecnie [przy] ul. Wolskiej 143) i jego zięciu (nazwiska nie pamiętam), których tak jak i mnie Niemcy wyciągnęli z kryjówek.

Po pewnym czasie żołnierze skierowali nas na cmentarz prawosławny, oprowadzili dookoła cerkwi i wbrew naszym przypuszczeniom, że zaraz nas rozstrzelają, przyprowadzili na ul. Wolską przed nr 129 (dom Hankiewicza). Zobaczyłem, że na ul. Wolskiej przy siatce parku Sowińskiego leżą stosy trupów. Grupa 20, może 30, mężczyzn z ludności cywilnej znosiła zwłoki z jezdni i chodnika ul. Wolskiej do parku Sowińskiego. Żołnierze kazali nam także znosić trupy na dwa stosy w parku Sowińskiego.

Znosiłem wtedy zwłoki także z domu Hankiewicza i z ul. Elekcyjnej, gdzie ciała leżały przy siatce parku Sowińskiego, przy domu magistrackim (ul. Elekcyjna 1, róg ul. Wolskiej), skąd znieśliśmy ponad 50 trupów. Najwięcej ich jednak było na ul. Wolskiej, pomiędzy rogiem ul. Elekcyjnej a figurą Matki Boskiej.

Zwłoki na ul. Elekcyjnej były częściowo spalone, dom magistracki stał w płomieniach. Żołnierze niemieccy kazali nam wrzucać nadpalone zwłoki do piwnic domu magistrackiego.

Nad wieczorem, ok. godz. 16.00, może 17.00, widziałem, jak żołnierze niemieccy wyprowadzili z domu Hankiewicza (ul. Wolska 129) kilkunastu mężczyzn, którzy – jak sądzę – rano nie wyszli na wezwanie opuszczenia domu. Widziałem, jak żołnierze rozstrzelali tę grupę w parku Sowińskiego. Te zwłoki także znosiłem na stosy.

Wieczorem, ok. godz. 18.00, zaprowadzono naszą grupę do kościoła św. Wawrzyńca, gdzie spędziliśmy noc, następnie zaprowadzono nas znów do parku Sowińskiego. Trzy dni znosiliśmy z terenu zwłoki do parku Sowińskiego Ułożyliśmy z ciał dwa stosy wysokości ok. 2 m, długości ok. 12–14 m, szerokości ok. 8 m. Trupów znieśliśmy ponad tysiąc, dokładnej liczby nie potrafię określić.

W poniedziałek 7 sierpnia, gdy ukończyliśmy znoszenie zwłok do parku Sowińskiego, żołnierze niemieccy przeprowadzili nas przez cmentarz prawosławny do przedsionka kościoła św. Wawrzyńca. Razem ze mną trupy znosili Kucharski i Fryszke. Ustawiono nas w szeregu, kazano zapalić papierosa, przyklęknąć, odwrócić głowę, pożegnać się ze sobą. Klęcząc, czekaliśmy, aż rozpocznie się egzekucja. Trwało to około pół godziny – [tego czasu dotyczy] zanik pamięci, [na który] cierpię (np. nie potrafię podać, jakiego rodzaju broni żołnierze nas prowadzili). Nie słyszałem już [rozkazu], by powstać. Wstałem automatycznie, za przykładem innych kolegów.

Grupę naszą dołączono do grup ludności cywilnej przebywającej w kościele św. Wawrzyńca, a następnie w transporcie odesłano do obozu przejściowego w Pruszkowie, a stąd do Niemiec. Wróciłem do kraju 24 maja 1945 r. i w parku Sowińskiego zastałem trzy mogiły, w których pochowano prochy i szczątki pozostałe z układanych przeze mnie stosów zwłok. Ciał żony i dziecka nie odnalazłem.

W piwnicy naszego domy znalazłem szczątki zwłok.

Na tym protokół zakończono i odczytano.