CZESŁAW CELIŃSKI

1. Dane osobiste:

Kapral Czesław Celiński, ur. 15 listopada 1900 r., narodowości polskiej, osadnik wojskowy, żonaty, stan rodziny: dziesięć dusz.

2. [Data i okoliczności zaaresztowania:]

17 września 1939 r. (niedziela) doszła [do] mnie wiadomość o przekroczeniu granicy przez wojska sowieckie. W tym czasie pracowałem w urzędzie pocztowym Poczajów w charakterze listonosza. Tegoż dnia wieczorem przyszli miejscowi Ukraińcy, objęli urzędowanie, a mnie aresztowanego doprowadzili do domu mojego, przeprowadzili u mnie rewizję [i], szukając broni, rabowali i bili nie tylko mnie, ale i dzieci. Na kilka dni pozostawiono mnie w spokoju, tylko co kilka godzin przychodził milicjant i sprawdzał moją obecność.

Po upływie kilku dni przybyło dwóch politruków i kazali mnie aresztować. Postawiono mnie przed ludnością całej wsi, głos zabrał politruk, mówiąc: „My przyszli oswobodzić was, waszym i naszym zadaniem jest zniszczyć burżuazyjnyj kłass, zniszczyć pańskich psów – zabijać ich nie trzeba, bo żałko pul, zabrać od nich wszystko, niech zdychają z głodu i chłodu, mścić się i na piątym pokoleniu!”.

Tego dnia uwolniono mnie do domu pod nadzorem milicji. Następnego dnia obrabowali mnie tak, że w ciągu kilku godzin pozostałem tak, jak mnie pan Bóg stworzył: nagi, bosy i bez środków do życia.

30 grudnia przybył do mnie komisarz NKWD w towarzystwie czterech milicjantów. Rozpoczął badanie, żądając nazwisk oficerów, których znałem w latach 1918–1920. Gdy odpowiedziałem, że nie pamiętam, wówczas milicjanci zaprowadzili mnie do stajni i zaczęli takie badanie, że za kilka godzin dopiero się przebudziłem, mając w uszach i ustach pełno krwi.

3. [Nazwa obozu, więzienia lub miejsca przymusowych prac:]

10 lutego 1940 r. o godz. 2.00 w nocy zostałem aresztowany wraz z rodziną. Dzieci gołe, bose i głodne powrzucano na sanie i tak wieziono 24 km do Krzemieńca na stację kolejową.

W wagonie nr 5 było nas 12 rodzin – głód, nędza i rozpacz. Przywieziono nas 28 lutego do Kopytowa, solwyczegodzki rejon w archangielskiej obłasti.

4. [Opis obozu, więzienia:]

Warunki życia okropne. Barak podzielony [był] na pokoiki trzy na sześć metrów, mieściły się po trzy rodziny, przeciętnie 16–18 dusz, ciasnota, wszy i pluskwy. Pracą [było] kopanie rowów w zamarzniętej ziemi. Ja z 16-letnią córką zarabialiśmy oboje po sześć – siedem rubli dziennie, na pracujących dostawaliśmy po 800 g chleba, a na niepracujących, chociaż wzrosłych, po 300 g.

12 maja przewieziono nas kilkanaście, ok. 60 rodzin, do Solwyczegodzka na pracę, tzw. proizwodstwo. Ja wraz z kolegą Stefanem Wosiem, osadnikiem wojskowym, rżnęliśmy traczkę, zarabialiśmy po siedem – osiem rubli, [co dawało] miesięcznie po ok. 200 rubli. Z tego odbierali nam dziesięć proc. na NKWD i sześć proc. na jakiś inny podatek. Mieszkało nas pięć rodzin polskich razem w jednym domu. Życie nasze było okropne.

[5. Pomoc lekarska, szpitale, śmiertelność:]

Niedaleko był szpital rejonowy. Co tam się działo! Każdego dnia dziesiątki Polaków przywozili z odmrożonymi nogami, rękami, uszami itd. Napływających do szpitala widziałem bardzo dużo, natomiast wyleczonych prawie nie, nie wracali na posiołki. Cmentarz o powierzchni ok. 45 tys. m2 w Solwyczegodzku, w lesie, około dwa kilometry za miastem, pamięta czasy średniowiecza, są tam pochowani ludzie różnych wyznań. W latach 1940–1941 liczba mogił polskich przewyższyła jednak liczbę poprzednich. Ileż tam jest mogił dzieci, które – umierając z nędzy, głodu, ze ściśniętymi piąstkami – w godzinę śmierci wołały: „Mamusiu! Mamusiu! Ja chcę do Polski, mamusiu! Daj choć maleńki kawałek chleba!”. A ile tam jest mogił maleńkich dzieci, które wymarzły na rękach matek w czasie rozwożenia ludności od stacji po posiołkach.

Umierali i rodzice. A co działo się z sierotami? Oddawali je do sierocińca, tzw. детдома. Dzieciom tym nie wolno było nawet spotykać się z ludnością polską, cierpiały i cierpią one tam, czego świat nie słyszał. Sierocińce w Solwyczegodzku były dwa i prawie w każdym większym sielsowiecie był sierociniec, a w każdym było po kilkoro dzieci polskich.

[6. Życie w obozie, więzieniu:]

22 czerwca 1941 r. (niedziela) wieczorem wpada zapieniony, wściekły komendant NKWD Szangin i krzyczy: Sobirajś!

Zgrupowano wielką liczbę, ok. 2000, ludności polskiej na posiołku Koriażma i umieszczono w barakach łagru. Nas, mężczyzn, zabrano na statek i odwieziono na oddzielny posiołek Zadowaja. Rozpoczęło się życie jeszcze straszniejsze, praca ciężka, chleba po 400 do 500 g i to co drugi lub trzeci dzień. Co do zarobku, to ja nie przywiązywałem do tego wagi, bo czy byś zarobił jeden rubel czy sto dziennie, to za pieniądze nie było co kupić, więc aby tylko na wykupienie chleba starczyło.

Płacili nam po cztery – pięć rubli co drugi, a nawet i piąty dzień jako zaliczkę. Praca trwała bez końca, tj. dzień i noc. Ludzie wymęczeni, wycieńczeni, bezsenni, wpadali do wody i topili się. To było na rzece Wyczegda, spławianie drzewa.

Przeżycie rodzin naszych było najstraszniejszym obrazem męczarni – głodne matki, dzieci i starcy szukali pożywienia w polu i lesie, żywiąc się szczawiem i niedojrzałymi jagodami, bo chleba im dawano po 300 g co trzeci dzień. W końcu polne i leśne pożywienie się skończyło – kto odszedł kilka kroków od baraku w celu szukania pożywienia, był sadzany do karceru, nawet siedmioletnie dzieci. Żywe małe dziecięce szkieleciki mdlały ze strachu na widok funkcjonariusza NKWD.

Opatrzność Boża czuwa nad każdym człowiekiem i oto nad biednymi skazańcami w Koriażmie okazał Pan Bóg miłosierdzie, a mianowicie na początku lipca 1941 r. przybyło do Kopytowa (dwa kilometry od Koriażmy) 5000 Estończyków – ludzie bogaci, elegancko ubrani. Przybyli oni nie sami, tylko przymusowo, jako zmobilizowani do wojska. Estończycy pospieszyli z natychmiastową pomocą, wezwali dzieci polskie do kuchen, oddawali swój chleb, pieniądze, ubrania i co tylko mogli, pokrzepiali na duchu. Lecz to się nie podobało funkcjonariuszom NKWD. Zakazano Estończykom pomagać Polakom: „Nielzia niczewo dawat polskim sobakam” – krzyczeli. Dzieci polskie szukające posiłku na kuchniach były bite i kopane przez enkawudzistów, za co Estończycy z kilkoma z nich tak się rozprawili, że oni już ani bić, ani kopać nikogo nie będą nigdy.

[7. Kiedy został zwolniony i w jaki sposób dostał się do armii?]

Zaczęły krążyć wieści, że mamy być uwolnieni i oto nadszedł radosny dzień 6 września 1941 r. Zaczęto nas wzywać pojedynczo do komendanta NKWD, wydawano udostowierienija, ale samo udostowierienije nie wystarczało jako dokument, do tego musiała być wydana przepustka od komendanta, gdzie kto ma jechać. Komendant NKWD dla części rodzin przepustki wydał, a resztę – około stu rodzin – porozsyłał na inne posiołki. Mnie i innych 11 rodzin wysłano do pracy przy szpitalu w Solwyczegodzku. Tu – pracując jako wozczyk (furman) – miałem możność większego zaznajomienia się z tymi biedakami, co tam leżeli. Obchodziło mnie to bardzo, bo szpital ten 8 kwietnia 1941 r. zamordował mi czteroletniego syna. Dziecko chore było na zapalenie płuc, a oni dawali mu zastrzyki przeciwtyfusowe (powiedział mi w tajemnicy jeden z lekarzy rosyjskich, ale nie komunista, że dziecko moje zostało zamordowane i setki takich wypadków tu było). Szkielet dziecka życie kończył w najokropniejszych boleściach, wołając: „Mamusiu, tatusiu ratuj, ja chcę do Polski!”.

Pracując przy szpitalu, byliśmy pilnowani i podsłuchiwani przez milicję, trzeba było co kilka dni meldować się u komendanta NKWD.

Dowiedziałem się, że powstaje polska armia, sztab jest w Buzułuku. Napisałem wówczas kilka listów z prośbą o ratunek, aby mnie wyzwolono. 22 grudnia 1941 r. zostałem zawołany do wojenkomatu, pokazali mi telegram, że wezwany jestem do armii polskiej. Telegram podpisany [był] przez pana płk. Okulickiego i pana kpt. Bieleckiego. Tylko dzięki sztabowi armii polskiej zostałem ocalony. Zabrałem rodzinę [i] przybyłem do Kołtasu 23 grudnia. Zastałem tam opiekę społeczną p. Kowalewskiego i kpr. Janetę. Oni oświadczyli, że o ludności polskiej w Solwyczegodzku nie wiedzieli. Natychmiast zażądali uwolnienia reszty rodzin polskich i przywiezienia ich do Kołtasu, ale dzieci – sieroty polskie – pozostały w dietdomach; ile ich było, nie wiem.

29 grudnia 1941 r. otrzymałem polecenie [od] opieki społecznej, [aby] objąć transport i doprowadzić go na południe Rosji. Stan: 386 osób, w tym 76 dzieci do lat 15. Siedem wagonów, jeden wagon pulman. 97 ludzi: wszyscy mężczyźni z łagru, obdarci, nędzni, głodni, zawszeni – straszny obraz nędzy malował się na ich twarzach, niepodobni do ludzi, były to tylko cienie ludzkie z opuchniętymi nogami i twarzami. W tym wagonie jechał pan mjr Frąckiewicz i pan por. Turczyn. W Czelabińsku ten wagon, nie wiem z jakich powodów, został odczepiony, natomiast przyczepiono siedem wagonów. Stan ludzi wynosił 410. Ani dnia, ani nocy nie miałem spokojnej. Trzeba było o każdy kawałek chleba, o każdą porcję zupy walczyć, prosić i błagać. Na jakiejś dużej stacji otrzymałem zasiłek 330 rubli na 410 ludzi i przyłączono mnie do transportu pana mjr. Sicińskiego. Nasz transport otrzymał nazwę „trumna”. Pomocy lekarskiej wszędzie nam odmawiano, każdego dnia na jakiejś stacji ktoś zostawał na zawsze. Na dużych stacjach, gdzie można było dostać choć po sto gram chleba, pociąg prawie nie przystawał, a w pustym polu stał po kilka dni. Dojechaliśmy do Dżalalabadu. 15 km za nim, na małej stacyjce w górach, kazano opróżnić wagony, ja się na to nie zgodziłem. Skierowano mnie do Guzary [Guzoru], gdzie dojechaliśmy 22 lutego 1942 r.

Transport zdałem przedstawicielowi ambasady polskiej, panu Adamskiemu. Wstąpiłem do wojska 24 lutego. 6 marca przydzielono mnie do batalionu saperów. 26 marca [miał miejsce] wyjazd z Guzoru za granicę, do Persji, 16 maja – do Palestyny. 13 czerwca [otrzymałem] przydział do 3. Dywizji Strzelców Karpackich, [do] 3. Dywizjonu Przeciwpancernego. Od 16 czerwca do sierpnia włącznie [odbyłem] kurs szoferski. 10 września wyjechałem do Iraku.

25 listopada przydzielono [mnie] do 5. Dywizji, [do] 5 Pułku Artylerii Przeciwpancernej. 22 grudnia 1942 r. skierowano [mnie] do Ośrodka Zapasowego Armii, [do] stacji zbornej. Od chwili wstąpienia do wojska aż do rozpoczęcia kursów szoferskich pełniłem funkcję drużynowego.

8. Stosunek władz NKWD do Polaków:

Zapomniałem nadmienić o propagandzie w raju sowieckim. Nie wolno było Polakowi wspominać o Polsce, nie wolno było chwalić się, że w Polsce było lepiej, nie wolno było ani pisnąć o nędzy w Rosji. Matka Polka dziecko swoje uczyła pacierza, szepcząc mu do uszka i prosiła go: „Dziecko kochane, nie mów nikomu, że ja cię uczę paciorka”.

Jeszcze na terenach Polski, a było to w październiku 1939 r., przyszło dwóch milicjantów, zabrało mnie i żonę i przyprowadziło do szkoły w Łosiatynie. Naokoło szkoły było dużo ludzi, spytałem ich: „Co tu jest?”. Wtem podszedł do mnie bojec: „Nu dawaj, idi” – przyprowadził mnie do pokoju, gdzie siedziało trzech Ukraińców, zawodowych złodziei. Przed nimi stała urna, przy urnie bojec z karabinem, bagnet na karabinie. Podał mi kartkę i powiedział: „Piszy!”. Spytałem: „Co mam pisać?”. „Nie stieśniajsia, urna swobodno, piszy priamo, jasno Małkusz Lew”. Napisałem, kartkę oddałem, bojec przeczytał czy wyraźnie i wrzucił do urny. Później, było to już na zsyłce w Rosji, stale i wszędzie słyszałem: „Upała porochniawaja Polsza, upał burżuazyjnyj kłass, skoro upadiot i Anglia, tam uże nie chwatajet żyrow, chleb po normie, skoro nasz krasnyj fłag załopoczet nad wsiem mirom. Poliaki, biełyje bandity, uże pokończeny”.

Na tym kończę moje przejścia w Rosji, nadmieniam że pisałem bez przesady, a nawet opisałem zaledwie może dziesiątą część nędzy i prześladowań, jakie cierpieli Polacy w raju. Prześladowani i męczeni chrześcijanie w Rzymie albo więzieni przez Tatarów lub Turków nie gorzej cierpieli. Może nie wszyscy, znałem takich, którym powodziło się troszkę lepiej (ci, co prędko poczerwienieli).

Treść niniejszego kwestionariusza mogą potwierdzić liczni świadkowie, których na każde żądanie mogę podać.

Miejsce postoju, 13 lutego 1943 r.