BOLESŁAW ZIELIŃSKI

Kpr. Bolesław Zieliński, 33 lata, fryzjer, żonaty.

22 września 1939 r. w miejscowości Werby pod Włodzimierzem zostałem wraz z częścią swego oddziału rozbrojony i przewieziony do Szepietówki.

5 października 1939 r. z transportem ok. dwóch tysięcy ludzi wymaszerowałem pieszo do Ostroga. Warunki marszu były bardzo ciężkie, gdyż byliśmy wygłodzeni podczas pobytu w Szepietówce i brakowało odżywiania w czasie marszu, wskutek czego wielu kolegów zostało po drodze. Po przebyciu ok. 60 km w ciągu jednego dnia późną nocą zaprowadzili nas na dwudniowy odpoczynek do stajni 19 Pułku Ułanów.

8 października wyszliśmy pieszo do Hoszczy, pow. rówieńskiego, gdzie kwaterowaliśmy w koszarach baonu Korpusu Ochrony Pogranicza. Po tygodniu przewieziono pewną grupę, w której i ja byłem, do obozu w majątku Tudorów, gdzie przebywałem do 2 stycznia 1941 r. Mieszkaliśmy w jednym spichrzu i w cuchnącej, podmokłej gnojówką oborze. Warunki zdrowotne i higieniczne [były] bardzo złe, przez dwa miesiące spaliśmy na deskach bez sienników. Wskutek braku łaźni, pralni itp. rozmnożyły się wszy, tak że w nocy wokoło lampy czekała zawsze grupa jeńców, żeby można było kilkadziesiąt sztuk wszy upolować i potem spokojnie zasnąć na parę godzin. W obozie tym przebywało przeciętnie ok. 400 jeńców. Większy procent stanowili Polacy, następnie Białorusini, Ukraińcy i Żydzi. Współżycie z mniejszością nie było zbyt przyjemne, gdyż oni mieli u władz sowieckich większe uważanie i dostawali w obozie stanowiska kierownicze, np. komendantów obozu, sklepowych, magazynierów itp.

2 stycznia 1941 r. przy 30-stopniowym mrozie z wiatrem przewieziono nas samochodami do Równego, a tam załadowano nas po 40 ludzi do małych wagonów towarowych, nieszczelnych, wskutek czego cierpieliśmy i odczuwaliśmy wielki mróz i wiatr przez osiem dni podróży do Wołoczysk nad Zbruczem. W czasie jazdy nie wolno było z wagonu wychodzić, potrzeby fizjologiczne załatwiano na miejscu w wagonie. Odczuwaliśmy brak wody, węgla i drzewa. W czasie podróży karmiono nas chlebem i śledziami, [dostawaliśmy] trochę cukru i słoniny.

Po wyładowaniu z wagonów zaprowadzono nas w liczbie 500 do starej, dziurawej stajni i pojedynczo wypuszczano do ustępu, gdyż obóz nie był jeszcze ogrodzony drutami. Pierwszy miesiąc pobytu był bardzo ciężki, gdyż brak odpowiedniej kuchni, ciepłej bielizny i ubrania, brak pomieszczeń [i] duży mróz spowodowały wiele przeziębień wśród jeńców. Po wybudowaniu przez nas samych drugiego baraku, kuchni, łaźni i nieodłącznej w Rosji deskamiery i zaczęciu ciężkiej pracy przy biciu kamienia ogólnie poprawiło się bytowanie w obozie.

W obozach tworzono tzw. brygady ludzi po 25 lub 50 jeńców i wysyłano pod silnym konwojem do pracy. Przed wyjściem z obozu rachowano nas kilkakrotnie, to samo było przy powrocie. Dbając o swoje zdrowie, owijaliśmy się kocami, jeżeli [je] posiadaliśmy, najczęściej brało się jedną lub dwie poduszki ze słomy na piersi lub na plecy pod koc. Za tę ciężką pracę dawano za sto procent normy 800 g chleba, zupę i rybę lub mięso, bardzo często cuchnące; poniżej stu procent normy dawano 400 do 600 g chleba i zupę, ale już bez mięsa lub ryby. Praca trwała od ośmiu do dziesięciu godzin, a nawet i 12 przy większym zapotrzebowaniu na ręce do pracy. Konwojenci bardzo często obchodzili się z nami ordynarnie, obrażając nasze uczucia narodowe i religijne. Życie kulturalne i koleżeńskie było utrudnione przez ciągłe segregowanie jeńców i wywożenie do innych obozów w wypadku stwierdzenia [dobrego] współżycia.

Stosunek władz sowieckich do Polaków był wrogi. Po przybyciu z pracy tzw. politrucy urządzali zebrania, wytykali tych, którzy nie mogli czy nie chcieli pracować, nazywając ich wragami naroda, odkazczykami, sabotażnikami itp. Straszyli „białymi niedźwiedziami”, tj., że wywiozą opornych na Syberię. Na zebraniach tych wmawiali, że ustrój sowiecki jest najlepszy, że Polska była państwem „panów, kapitalistów i oficerów, którzy gnębili ludzi pracy”. Zabroniono praktyk religijnych, odbierano i niszczono kulturalne pamiątki osobiste, niszczono polskie książki, a zalecano tylko komunistyczne broszury i pisma. Badania wszelkiego rodzaju odbywały się w nocy, domagano się wskazywania oficerów, policji, żandarmerii, opornych w pracy, przeciwstawiających się ich ustrojowi.

W czasie pobytu w niewoli zmarł pchor. Franciszek Mrówka, nauczyciel pochodzący z Obornik, pow. poznańskiego.

Łączność z krajem i rodziną była znikoma. Na wysłane kilkadziesiąt listów otrzymałem od rodziny kilka pocztówek. Listy wysyłało się najpewniej za pośrednictwem zaufanych ludzi, którzy mieli wstęp do obozu.

Po wybuchu wojny między Niemcami i ZSRR cały nasz obóz – w którym było zgrupowane 80 proc. jeńców podających się za Niemców, resztę stanowili Białorusini i kilkunastu Polaków – załadowano do pociągu na stacji kolejowej Wołoczyska. Wagony i okna w nich pozamykano bardzo szczelnie. Pod groźbą śmierci nie wolno było otworzyć okna, a tu w wagonie 16-tonowym [było] 40 ludzi, brakowało wody i [panował] upał do 30 stopni. Po załadowaniu i obstawieniu pociągu silnym konwojem, nawiedził nas nalot niemieckich samolotów i transport był ostrzeliwany z ckm. Po drodze do Starobielska kilka razy atakowały nas samoloty niemieckie, nie szczędząc bomb i kul karabinowych.

6 lipca dojechaliśmy do Starobielska i przeprowadzono nas do dużego obozu, w którym przed nami gościli nasi oficerowie i podchorążowie.

Codziennie do obozu napływali nasi koledzy, jeńcy, całymi transportami pędzeni przez NKWD po kilkaset kilometrów. Ludzie ci opowiadali straszne rzeczy. Np. osłabiony i wycieńczony jeniec, niemogący iść dalej, został zabity przez konwojentów. Obóz jeńców z Brodów w czasie marszu został obrzucony przez lotników niemieckich granatami, zginęło kilkudziesięciu ludzi, dużo było ranionych.

Warunki mieszkaniowe były straszne: drewniane budy, zapluskwione, zawszone, okna zabite drutami kolczastymi, co stwarzało wielkie niebezpieczeństwo na wypadek pożaru. Życie [było] bardzo słabiutkie, [dostawaliśmy] bardzo rzadką zupę z kaszy jaglanej i 400 g czarnego surowego chleba, który suszyliśmy na słońcu, aby uniknąć chorób żołądkowych. Był wypadek śmierci w cerkwi po zjedzeniu surowego chleba przez jednego z jeńców. Pluskwy tak dokuczały, że większość [jeńców] sypiała na podwórzu, ale tego zabroniono.

25 sierpnia 1941 r., po ogłoszeniu amnestii, przyjechał do obozu, gdzie było kilka tysięcy jeńców, ppłk dypl. Wiśniowski i przy pomocy oficerów będących między nami zaczął organizacyjną pracę przy tworzeniu kompanii i batalionów piechoty, artylerii i innych rodzajów broni.

1 września otworzyły się bramy obozu i w zwartych oddziałach, obdarci, bosi i głodni pomaszerowaliśmy na stację i pojechaliśmy do Tocka [Tockoje], ale już w otwartych wagonach.

Miejsce postoju, 22 lutego 1943 r.