MIECZYSŁAW KRYSZTOFORSKI

Warszawa, 16 kwietnia 1946 r. p.o. Sędzia Okręgowy Śledczy Sądu Okręgowego w Warszawie Halina Wereńko, działając na mocy dekretu z dnia 10 XI 1945 r. o Głównej i Okręgowych Komisjach Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce (Dz.U. RP nr 51, poz. 293) przesłuchała niżej wymienioną osobę w charakterze świadka. Po uprzedzeniu świadka o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań oraz o znaczeniu przysięgi sędzia odebrała od niego przysięgę na zasadzie art. 109 kpk, po czym świadek zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Mieczysław Jan Krysztoforski
Data urodzenia 7 lutego 1923 r.
Imiona rodziców Karol i Natalia z Tokarskich
Miejsce zamieszkania Warszawa, ul. Lubelska 23 m.6
Zajęcie wartownik w „Społem”, ul. Sokołowska 27
Wykształcenie średnie
Wyznanie rzymskokatolickie
Karalność niekarany

W czasie okupacji niemieckiej mieszkałem przy ul. Działdowskiej 15, pracowałem jako urzędnik w zakładach „Avia” przy ul. Siedleckiej 63. Powstanie zastało mnie w domu. Mieszkałem wtedy wraz z rodziną, ojcem Karolem Krysztoforskim (ur. 1898 r.), z matką, żoną i siostrą.

Od 4 sierpnia wraz z całą rodziną schroniliśmy się w Szpitalu Wolskim, uważając iż szpital jest eksterytorialny i Niemcy nie będą nas rozstrzeliwali na tym terenie. 3 sierpnia kierownictwo szpitala, bojąc się represji, wobec tego iż ul. Działdowska była na pierwszej linii, i że Płocka przechodziła z rąk powstańców do rąk Niemców, usunęło cywilów. Jednakże wróciliśmy potem.

5 sierpnia około godz. 12.30–13.00 Niemcy wpadli do szpitala. Początkowo przybyły odziały SS, Ukraińcy. Mieli na rękawach tarcze trzykolorowe (czerwony, niebieski i żółty), przypuszczalnie więc byli z Dywizji Galicyjskiej. Początkowo, gdy rozbiegli się po terenie szpitala, kazali nam wszystkim podnieść ręce do góry i postawić wszystkie paczki. Byłem wtedy koło stolarni, przy oddziale gospodarczym. Ukraińcy z miejsca nas obrabowali, zabierając zegarki, biżuterię, torebki kobiet. Następnie wyprowadzili nas na ulicę. Po chwili przypędzili lżej chorych, rannych i personel sanitarno-lekarski. Ustawili mężczyzn na przedzie, kobiety z tyłu. Później dowiedziałem się, iż ciężko chorzy pozostali w szpitalu.

Mogło być w naszej grupie około 1500 osób, w tym jakichś 500 mężczyzn. Dokładnych danych nie mogę podać, byłem zbyt zdenerwowany.

Wyprowadzono nas ulicą Płocką i Górczewską do wiaduktu na ul. Górskiej [sic]. Za wiaduktem kazano nam się zatrzymać, wyszedł SS-man i kazał się modlić, ponieważ za chwilę zostaniemy rozstrzelani. Dookoła naszej grupy ustawiono karabiny maszynowe. Za nimi na polu leżały trupy. Ile ich było, nie zauważyłem. Tak staliśmy pod grozą egzekucji około pół godziny. Panował w naszej grupie w tym czasie płacz, krzyk. Jakiś SS-man wyszedł, kazał wszystkim iść do szopy przy ul. Moczydło, jakieś 300 metrów od ulicy Górczewskiej. Były tam dwie szopy. Do mniejszej kazano wejść kobieton i dzieciom, do większej skierowano mężczyzn. W szopie, gdy weszliśmy, nie było nikogo. Później dowiedziałem się, że przed nami z tej szopy zabierano na egzekucję mieszkańców ul. Górczewskiej i okolic. W szopie kazano nam usiąść. W godzinę później wprowadzono grupę mieszkańców domów Wawelberga. Było ich do tysiąca osób, przeważnie mężczyzn, ale były i kobiety z dziećmi. Obie szopy wtedy zapełniły się.

Zgłosił się na tłumacza jakiś Polak i za jego pośrednictwem sierżant SS-man posegregował zebraną ludność na kobiety z dziećmi, personel szpitalny, lekarzy, zakonnice oraz mężczyzn zdrowych i chorych razem. W grupie mężczyzn było trzech księży. Jeden z nic to ks. Filipiuk, drugi młody, lat około 25, trzeci łysy w okularach.

Nazwisk tych dwóch księży nie znam.

Po segregacji w godzinę czasu mniej więcej, przyjechała grupa około 20 gestapowców, z których jeden obejrzał salę i oznajmił, iż potrzebuje trzech mężczyzn do pracy elektrycznej.

Jeden z nich nazywał się Berger (zam. ul. Działdowska 15). Wszyscy trzej dotąd nie wrócili, przypuszczam iż zostali rozstrzelani. Stałem razem z ojcem i żoną. Siostra i matka były w drugiej szopie. Razem ze mną stali jeszcze narzeczony siostry Bajerowicz Eugeniusz i jego ojciec, imienia nie pamiętam. Po 15 minutach od wyprowadzenia tych trzech wrócił ten sam SS-man i powiedział, iż potrzebuje 50 robotników do zasypywania barykad. Atmosfera w barakach była bardzo naprężona, poza tym, ponieważ nerwy nie wytrzymywały, zaczęli się ludzie zgłaszać na ochotnika. Zgłosiłem się więc też ze swymi najbliższymi: ojcem, ojcem Bajerowicza Eugeniusza i znajomym Glice (zam. przy ul. Wolskiej 64). SS-mani obstawili naszą grupę, przy czym żądali oddania kosztowności. Nikt się z tym nie zgłosił.

Grupę wyprowadzili w stronę ul. Górczewskiej, jednakże zamiast skierować nas wiaduktem ku miastu, nie dochodząc do wiaduktu skierowano nas na ulicę Górczewską w lewo. Minęliśmy miejsce, gdzie poprzednio były skierowane na nas karabiny maszynowe, i gdzie już leżały trupy, skierowano nas prawie naprzeciwko do podwórza, koło którego domy jeszcze się paliły.

Podwórze miało rozmiary 40 na 30 m. Po bokach stały płonące domy, od tyłu był pusty plac, w głębi placu domek drewniany, który się nie palił. Na podwórku tym od strony dwóch domów leżały już trupy, ilości których nie zdążyłem policzyć, w każdym razie był już stos.

Słyszałem, iż przed nami na tym podwórku byli rozstrzeliwani mieszkańcy ul. Płockiej.

Wprowadzono nas trójkami na lewą stronę podwórza (obok pojedynczego domu). Pod domem tym stało kilkunastu gestapowców, otworzyli do nas ogień z ręcznych karabinów maszynowych. Poszedłem za ojcem, który widząc, że zabijają, podniósł mnie do góry, powiedział: „Mietku, to już koniec”, po czym ze mną upadł. Nie byłem ranny, nie wiem, czy ojciec wtedy był ranny. Później sprawdziliśmy, że nie żył, miał głowę przestrzeloną. Przypuszczam, iż go dobili później. Ja, padając, leżałem przy brzegu stosu, od strony strzelających, przy czym głowę do połowy zakrył mi płaszcz. Gdy wszyscy upadli, Niemcy jeszcze strzelali z karabinu maszynowego do leżących, dając długie serie, po czym posłyszałem, iż prowadzą drugą grupę.

Wiem o tym stąd, że leżący przy mnie żywy człowiek podniósł głowę i wołał syna idącego w drugiej grupie, przy czym wołał do niego.

Przy takiej masowej egzekucji około 70 procent jeszcze żyło, ranni strasznie męczyli się i umierali wolno w mękach. Były to straszne chwile.

Druga grupa została w ten sam sposób rozstrzelana. W ten sam sposób przyprowadzono i następne grupy. Myślę, że przyprowadzono wszystkich z szopy na Moczydle, a więc wyprowadzonych ze Szpitala Wolskiego, i [dom]u Wawelberga.

Mogło tam zginąć 600 do 700 osób. Wiem z opowiadania matki i żony, że wtedy Niemcy baraki opróżnili z mężczyzn, przy czym poszukiwali mężczyzn ukrywających się pomiędzy kobietami. Jedynie młody ksiądz (nazwiska nie znam), został uratowany, ukryty między zakonnicami. W przedostatniej grupie zostali rozstrzelani lekarze mężczyźni.

Z opowiadania matki i żony wiem, że Niemcy mieli zamiar rozstrzelać i kobiety, nawet kilkanaście kobiet z pierwszej grupy wyprowadzono i zabito, a innym kazano przygotować się do wyjścia. Coś jednak zaszło, że dalszej egzekucji kobiet nie wykonano.

Egzekucja nasza zaczęła się około godz. 15.30, skończyła się po upływie półtorej godziny. Jednakże po przyprowadzeniu ostatniej grupy trzy razy jeszcze przychodzili żołnierze ukraińscy i dobijali umierających. Ukraińcy ci śmiali się, rozmawiali, byli pijani i strzelali chętnie do tych, co się poruszyli lub jakoś dawali znak życia.

Ja leżałem do nocy. Ranny nie byłem, miałem czterokrotnie przestrzelony płaszcz, na twarzy i lewej ręce miałem ślady kul, (które po prostu otarły się), także od kuli miałem wyrwane włosy na skroni. Ukraińcy odeszli wieczorem. W nocy już, tylko przy świetle płonących domów, podniosłem się.

Dodaję, że w czasie, gdy Ukraińcy dobijali jeszcze żyjących, jeden z nich chodził po mnie i nie wiem czemu kopnął mnie, a potem jeszcze uderzył kolbą. Byłem więc obolały, lecz bojąc się palenia zwłok i rewizji trupów dla rabunku, podniosłem głowę: Niemców na terenie nie było, ale chodzili na ulicy. Sprawdziłem, że [mój] ojciec i Bajerowicza ojciec nie żyją, mieli głowy przestrzelone. Po jakimś czasie zobaczyłem, iż ktoś wydostaje się z trupów. Razem zaczęliśmy się czołgać po stosie. Stos zwłok miał 3, może 4 warstwy przez całą długość podwórka, szerokości […]. Wydostaliśmy się w stronę domku.

Spośród uciekających znam księdza Filipiuka i kolegę Kazimierza Derkacza, który miał zakład fryzjerski przy ul. Działdowskiej 13, obecnego adresu nie znam. Z domku drewnianego wszyscy mieszkańcy byli rozstrzelani, powiedział nam o tym ciężko ranny człowiek leżący przy studni (nazwiska nie znam).

Później, czołgając się w stronę Koła, w odległości pół km od miejsca straceń, koło jajczarni spotkaliśmy kobietę, której męża i dzieci zabili razem z mieszkańcami okolicznych domów. Mordowano tam na miejscu bez wyprowadzania. Po drodze dwóch uciekających z nami zmarło na skutek ran. Uciekało nas dalej czterech.

Derkacz opowiadał, że w chwili egzekucji pobiegł do jednego z płonących domów. Gdy dobiegał do domu, przestrzelono mu rękę. W domu tym w jednym z mieszkań natknął się na kilka powieszonych kobiet. Poodcinał je i okazało się, że dwie z nich żyły. Okazało się iż Niemcy podpalili dom z mieszkańcami, kobiety te, bojąc się wyskoczyć z płonącego domu i patrząc przez okno na miejsce egzekucji mężczyzn (tam, gdzie ja byłem), może byli [to] ich najbliżsi, powiesiły się same. Wszystkie sześć i jedno dziecko, w jednym mieszkaniu. Derkacz nadmienił, iż spośród pięciu trzy żyły po odcięciu powrozu. Jednakże jedna z nich, która powiesiła też swoje dziecko, po ocuceniu się, widząc, że ono już nie żyje, powiesiła się powtórnie. Natomiast obie pozostałe kobiety uratowane (nazwisk nie znam) uciekły, przy czym jedna z nich uciekła razem z Derkaczem, a później też z nami.

Do świtu czołgaliśmy się w kierunku Koła. Ksiądz Filipiuk zaczął słabnąć. Wobec tego, nie dochodząc do Koła, weszliśmy do domku drewnianego, skąd mieszkańców ewakuowano. Tutaj egzekucji nie było, natomiast ludność stąd 4 sierpnia wyrzucono w stronę Koła i Górc. Tak mówiła pozostająca w jednym z domków staruszka.

Nazajutrz rano udaliśmy się dalej w stronę Koła. Nigdzie nas mieszkańcy nie chcieli przyjąć, ponieważ byliśmy zbryzgani krwią. Jedynie księdza w jakimś domu przyjęli. Po drodze zgubiłem Derkacza, a także innych mężczyzn, z którymi uciekałem. Ostatecznie, umyty w jakimś domu, wróciłem do Warszawy na cmentarz ewangelicki, ulicą Zawiszy z powrotem do wsi Górc. Tu dowiedziałem się, że w Jelonkach jest obóz dla kobiet z Woli. Pobiegłem tam, ponieważ byłem niespokojny o rodzinę.

Dowiedziałem się, iż mieszkańców ulic Staszica i Młynarskiej częściowo zabito w domach, częściowo zaprowadzono do szop na ul. Moczydło. Ci już nie byli rozstrzeliwani, a razem z kobietami udali się do fortu Wola, po czym po czterech dniach byli wywiezieni do Pruszkowa do obozu przejściowego. Personel żeński lekarski i chorzy ze szpitala Wolskiego zostali zwolnieni do Jelonek. Matka i żona zdołały się wydostać i w Jelonkach połączyliśmy się.

W Jelonkach po tygodniu zostaliśmy złapani w obławie i wywiezieni do obozu w Pruszkowie.

Dowiedziałem się od ludzi z Woli, że 5 sierpnia przed naszą egzekucją odbywały się inne egzekucje za wiaduktem po obu stronach ul. Górczewskiej i objęły mieszkańców ul. Górczewskiej prawie od Ulrychowa aż do Działdowskiej (dom Wawelberga). Chodziło o mieszkańców ulic Płockiej, Działdowskiej, Sokołowskiej, Syreny i Górczewskiej. Natomiast mieszkańcy dalszych przecznic Górczewskiej, a więc ulic Staszica czy Młynarskiej byli rozstrzeliwani lub zabijani granatami na miejscu, bądź masowe egzekucje były w fabryce Franaszka. Część osób z tych ulic została wyprowadzona do szop na Moczydło (gdzie my uprzednio byliśmy przed egzekucją) i odprowadzona do fortu Wola. Część mieszkańców ul. Działdowskiej po zdobyciu jej przez Niemców została zamordowana w mieszkaniach, są to numery 3, 5, 7. Część kobiet i dzieci zaprowadzono do pałacu Kowalskiego i na podwórku rozstrzelano. Tak zginęło około 600 kobiet z dziećmi. Innych wyprowadzono do fabryki „Ursus”, gdzie także była egzekucja. Tam także prowadzono na egzekucje część mieszkańców Działdowskiej, Płockiej i Wolskiej.

Zaznaczam, iż ulice Dworska i Płocka po prawej stronie od Wolskiej, idąc w stronę śródmieścia, były w rękach Niemców cały czas, i tam ludność była ewakuowana bez egzekucji masowych.

Dodaję, iż po wyprowadzeniu nas ze szpitala, gdy szliśmy ulicą Płocką i Górczewską Ukraińcy wyciągali z szeregu młode kobiety, które gwałcili bądź na ulicy, bądź wciągali w bramę. Sam widziałem cztery takie wypadki.

Na tym protokół zakończono i odczytano.