W. ŁĘGIEWICZ

W dniu feralnej trzynastki kwietniowej późną nocą usłyszałem stukanie do drzwi i głos: Odkroj dwiery!, po czym weszło trzech urzędników NKWD wraz z sześcioma milicjantami, a przeczytawszy rozkaz Rady Najwyższej, że jesteśmy skazani na zsyłkę na Sybir, zaczęli przeprowadzać szczegółową rewizję, zabierając, co im się spodobało. Tak poszły polskie pieniądze, pierścionki i zastawa stołowa.

Po dokonaniu rewizji dali dwie godziny na spakowanie rzeczy, których ciężar nie mógł przekraczać stu kilogramów na osobę. Nie uszła jeszcze godzina, jak kazali zbierać się i ładować bagaż na wóz, który stał na ulicy. Wynieśliśmy rzeczy pod groźbą rozstrzału, po czym zaplombowali drzwi i ruszyliśmy w kierunku stacji kolejowej. Całą drogę, jaka dzieliła nas od stacji, szedłem pod eskortą trzech milicjantów. Na stacji załadowali nas do cuchnących wagonów bydlęcych, gdzie na podłodze leżał koński kał. Tak minęły dwa dni, nim ruszyliśmy z miejsca. Byliśmy odcięci od ludzi i świata. Na trzeci dzień ruszyliśmy wczesnym rankiem długim transportem, składającym się aż ze 140 wagonów, w których było po 25 osób najmniej.

Jechaliśmy bez wody aż do ostatniej stacji na polskim terytorium, do Mikaszewicz, gdzie była przesiadka i wtórna rewizja. Po przeniesieniu rzeczy wszystkich mężczyzn zapędzono pod karabinami do przetaczania wagonów. Paliło pragnienie, ale wody nie dawali. Nazajutrz wczesnym rankiem rozdali wiadra i zezwolili nabrać wody, po czym transport ruszył i zaczęliśmy się zbliżać [do] granicy. O godz. 10.00 przekroczyliśmy granicę polsko-sowiecką, a na pierwszym przystanku usłyszeliśmy, jak bojcy drwili i zgrywali się z nas, wymawiając że: kończyłas wasza kapitalistyczna i burżuazyjna Polsza. Tak przyjechaliśmy do Homla, gdzie po raz pierwszy otrzymaliśmy ciepłą strawę i po sto gramów chleba. Odtąd otrzymywaliśmy co drugi dzień wodę. Po trzytygodniowej tułaczce przyjechaliśmy do stacji Śmirszowo [?], gdzie wyrzucili nas pod gołe niebo i zdali na łaskę losu, nie dając ani strawy, ani wody.

Czekaliśmy trzy dni aż przyjechały samochody ciężarowe. [Sowieci,] ładując [nas] po 20 osób, odprawiali po 200 km od stacji do różnych kołchozów, gdzie zaczęło się prześladowanie i znęcanie nad ludźmi. Początkowo zagnali [nas] do śmierdzących stajni bydlęcych, a następnie można było za opłatą wynająć mieszkanie. Pierwszy okres był ciężki i tylko zaciskało się zęby. Trudno było słuchać różnych arcybrutalnych wyzwisk i wyrażeń, ale z biegiem czasu [Sowieci], nie widząc skutków, zaczęli przemilkiwać, choć zapędzali do pracy na roli, nie dając żadnego wynagrodzenia za pracę.

Po jakimś czasie wezwali wszystkich Polaków do „kantory NKWD” i kazali podpisać akt przynależności do państwa sowieckiego. Napotkali odmowę – żaden z Polaków tego głupstwa nie zrobił, toteż posypały się różne przekleństwa i nowa fala prześladowań. Zabronili Polakom oddalać się ze wsi bez zezwolenia NKWD. Z biegiem czasu i to przestawało być groźbą, bo trzeba było z czegoś żyć, więc nosiło się do innych kołchozów ubrania i rzeczy na wymianę, a potem chodziło się na pracę do kołchoźników, u których można było zarobić choć parę rubli, a co ważniejsze przeżywić się przez parę dni. Nieco później wyszedł rozkaz o przyjmowaniu Polaków do pracy, toteż każdy szukał, gdzie [jest] lepiej, a ten, co miał siłę, zdrowie i mógł pracować fizycznie, jakoś z losem się borykał. Ten [z kolei], który był słaby, był skazany na śmierć głodową, bo władze o niego się nie troszczyły, toteż ludzi niszczyła cynga i inne choroby, a ludzi zmarłych nie było w czym pochować, a nawet i nie chcieli dać miejsca na cmentarzu.

Przyszła okrutna zima 1940/41 r. Śniegi i mrozy niszczyły ludzi do ostateczności. Ci, co nie wytrzymali, musieli zginąć na ziemi obcej i niegościnnej. Tak zginął właściciel ziemski Łukawski, nauczycielka Jankowska, Nimiryczowa i inni. Potem nastała wiosna, topniejące śniegi wywołały powódź, ludzie nie mogli znaleźć sobie [bezpiecznego] miejsca nawet i na strychach.

Odetchnęliśmy z ulgą, gdy przyszedł dzień amnestii. Naczelnik NKWD przeczytał akt umowy i od tego czasu dała się odczuć odrobina swobody: można było chodzić, a nawet i jechać, gdzie kto chciał. Gorsza sprawa była z wojskiem. Gdy władze dowiedziały się o organizującej się armii polskiej, za chęć udania się do niej groziły więzieniem, toteż nie było innej rady jak czekać. Przeczekaliśmy lato, jesień i zimę, trzeba było zająć się pracą. Pracowałem jako pimokar (robiłem walonki syberyjskie) aż 30 stycznia 1942 r. przyszedł rozkaz stawienia się w rejonie na komisję poborową. Na drugi dzień wyjechaliśmy z Pietropawłowska i dopiero 22 stycznia [sic!] przyjechałem do stacji zbornej Czokpak i tu zostałem przyjęty do wojska.