STANISŁAW MOL

Plut. Stanisław Mol, 46 lat, urzędnik ubezpieczeniowy, żonaty.

W czerwcu 1940 r. [zostałem] zaaresztowany przez NKWD z kwatery uchodźców w klasztorze ojców karmelitów we Lwowie przy ul. Czarnieckiego i trzymany przez cztery tygodnie jako więzień w koszarach przy ul. Piotra i Pawła. Koszary te zostały przez władze sowieckie zamienione na więzienie (kompleks czterech dużych budynków). Więźniowie byli ciasno pomieszczeni w salach. Prycze piętrowe były przepełnione tak, że więźniowie leżeli na podłodze. Okien i drzwi nie wolno było otwierać. W salce panował zaduch. Do ustępów puszczano kolejkami. W ustępach był wielki nieporządek. Przez całe cztery tygodnie nikt nie pracował. Czas ten władze sowieckie wykorzystały na długie i męczące badania. Więźniom pochodzącym ze Śląska, Poznania i Pomorza wmawiano przynależność i narodowość niemiecką. Temu, kto uporczywie przyznawał się [do bycia] Polakiem, wmawiano, że Polski nie będzie, że zostanie wywieziony w głąb Rosji. Proponowano nawet zgodę na sprowadzenie rodzin.

Ja osobiście byłem badany w sprawie bezrobocia w Polsce. Znaleziono bowiem u mnie książeczkę bezrobotnego. NKWD nie mogło pojąć, że w Polsce byli ludzie bez pracy, których utrzymywało państwo. Nie mogły władze sowieckie zrozumieć, że w Polsce człowiek bezrobotny otrzymywał miesięczne wsparcie w gotówce i w naturaliach, jak mąka, chleb, kawa, mydło, kartofle i węgiel, a za to potrzebował tylko trzy lub cztery dni w miesiącu odpracować.

Listy i wiadomości od rodzin można było dostać ukradkiem do rąk własnych dzięki Polkom obsługującym „Bakalia”, które przyjeżdżały na teren więzienia. Inaczej były przez NKWD niszczone.

Przyszła chwila wywiezienia nas. Dokąd, nie było nam wiadomo. Znowu przesłuchania i rewizje. Każdy musiał się rozebrać do naga. Zaglądano nam w usta, pod pachy, no i w pewne miejsce, przy czym musieliśmy robić głębokie przysiady. Poodbierano nam wszystkie ostre narzędzia, a przy tym różne wartościowe rzeczy. Po skończonej rewizji pakowano nas do osobnych sal, skąd wyprowadzano do samochodów ciężarowych. Załadowano nas jak śledzie. Na każdym wozie stało dwóch bojców z nasadzonymi sztykami na karabiny. Odjazd. Ludność Lwowa żegnała nas ze łzami w oczach, machając chusteczkami. Gdy któryś z nas odpowiadał skinięciem ręki, dostawał potężnego szturchańca w plecy.

Wreszcie dworzec. Załadowano nas do wagonów jak bydło. W każdym po 80 ludzi. Pozamykano wagony, jak również i okna. Nie wolno było spozierać przez zakratowane okienka. Ten bowiem, kto był w tym szczęśliwym położeniu, że mógł leżeć w pobliżu takiego okienka i chciał spojrzeć na piękny nasz kraj, który wkrótce mieliśmy opuszczać, mógł się spotkać ze sztykiem bojca. W wagonie, w którym jechałem, był wypadek ukłucia pewnego młodego Polaka (nazwiska już nie pamiętam) sztykiem w policzek. Wywieziono nas razem z Żydami z Wiednia. W drodze karmiono nas słonym makaronem i kawałkiem chleba, wody natomiast dano nam [dopiero], kiedyśmy zaczęli krzyczeć, spragnieni. Jeżeli nam podawano wodę, to cuchnącą, niesmaczną, lecz piliśmy, bo pragnienie było wielkie.

Nikt nie wiedział, dokąd nas wiozą. Bolszewicy mówili bowiem, że będziemy wymienieni za komunistów z Niemiec. Obawiałem się tego, dlatego też westchnąłem z ulgą, gdyśmy się dowiedzieli, żeśmy przejechali Leningrad. Wreszcie wyładowano nas w Medweżejgórze [Miedwieżjegorsku] nad jeziorem Onega. Przez cały tydzień trzymano nas w starych barakach zbudowanych jeszcze podczas I wojny światowej przez jeńców austriackich. Baraki były mocno zaplugawione. Pluskiew było tam tak dużo, że nie można było spać wewnątrz, wszyscy spali na piasku pod gołym niebem.

Wyżywienie było bardzo marne, a głód wielki. Gdy delegacja domagała się poprawki, otrzymywała odpowiedź, że w Sowietach kto nie rabotajet, ten nie kuszajet. Tu znowu [były] męczące przesłuchiwania. Chciano nam wyperswadować, żeśmy nie Polacy, że Polski nie ma już. Jak to boleśnie krajało serce. Lecz nie zdołano złamać w nas ducha, dzięki niektórym dzielnym patriotom, którzy nie szczędzili słów wiary i pocieszenia. Między tymi byli lekarz, dr Bandrowski spod Lwowa, ks. Niewitecki, dyrektor zakładu salezjanów (gdzie, już nie pamiętam), Józef Maślanka, komisarz Policji Państwowej z Katowic, obecnie porucznik w 6 Dywizji Piechoty i wielu innych. Z Medweżejgóry [Miedwieżjegorska] transportowano nas barką przez jezioro ok. trzy doby. Potem wieziono nas wąskotorówką na wschód od jeziora, następnie szliśmy pieszo blisko pół dnia do łagru nr 7.

4. Opis obozu, więzienia:

Obóz ten składał się z trzech baraków ogrodzonych wysokimi deskami. Pięć metrów od wewnątrz był pociągnięty drut kolczasty, tzw. zaprietnaja zona. Na każdym rogu ogrodzenia stały wysokie bocianie gniazda dla striełków. Tu baraki znowu były zaplugawione. Na podwórzu nie wolno nam było spać, zaś w barakach pluskwy nie pozwalały na upragniony odpoczynek nocny. Kto już był tak zmęczony, że padał ze znużenia, spał, ale rano budził się pogryziony przez pluskwy.

5. Życie w obozie:

Pobudka była o 4.00 rano. O 4.30 wymarsz na roboty w lesie. Początek pracy o 6.00. Jedni wycinali drzewa, inni robili drogi leśne. Las był iglasty, wysoki. Teren falisty, gęsto przerywany mokradłami. Praca w takim terenie [była] bardzo ciężka. Normy nikt nie mógł wypracować, przeto dawano nam tylko 400 g chleba, rano zupę, a raczej kipiatok (gorąca woda), wieczorem znowu trochę kaszy i zupka. Zakluczeni zapadali na różne choroby. Panowały opuchlizna, biegunka i skrofuły. Wspomniany dr Bandrowski, który został lekarzem obozu, ratował ludzi jak mógł. Leków dostarczano mu bardzo skąpo, ale nieustraszony postępowaniem bolszewików stale domagał się dostarczenia potrzebnych leków. Dopóki byli w obozie sami Polacy, było jako tako dobrze. Cichaczem schodziliśmy się do jednego baraku, którego budowa była na ukończeniu, i tam krzepiliśmy się na duchu modłami za naszą najjaśniejszą Rzeczpospolitą Polską pod przewodnictwem ks. Niewiteckiego, a nawet półgłosem rozbrzmiewał hymn narodowy. Ks. Niewitecki był z początku dniewalnym w jednym baraku. Gdy jednak bolszewicy nas podpatrzyli, musiał biedak ze swoją sztywną nogą chadzać do pracy, lecz się nie załamał. Bolszewicy pomieszali nas z ich przestępcami. Przybyli do obozu Rosjanie, Turkmeni, Uzbecy, Kozacy itp. Skończyło się spokojne życie. Okradano nas z naszych rzeczy, któreśmy dotychczas utrzymali przy sobie. Mnożyły się wypadki napadów rabunkowych. Kradziono nam ubrania, bieliznę, buciki itd. Jeżeli się ktoś nie chciał dobrowolnie rozstać – przez sprzedaż – z jakąś częścią ubrania, temu zaraz zapowiadano, że jutro już tego miał nie będzie. Następnego dnia stwierdzano zawsze kradzież tej rzeczy. Koledzy zaczęli wątpić. Zdarzały się wypadki samobójstw.

Poczęto nas sortować. Ks. Niewitecki odszedł od nas razem z innymi inwalidami. Dr. Bandrowskiego odesłano do obozu nr 48. Przykrzyło nam się mocno, [byliśmy] bici i okradani przez sowieckich przestępców. Żalenie się u władz nie skutkowało, raczej wywoływało u nich jakąś piekielną radość i sadystyczne zadowolenie.

W miesiąc po odjeździe dr. Bandrowskiego wysłano wszystkich Polaków do obozu nr 48. Cieszyliśmy się wszyscy z tego. W obozie tym znalazłem znowu dr. Bandrowskiego. Wszelkie funkcje w tym obozie obsadzone były Żydami z Polski. Niektórzy z nich byli gorsi od bolszewików. Wychodziliśmy znowu do prac w lasach. Cierpieliśmy mocno z powodu marnego wyżywienia i ciężkiego zimna. Ubranie bowiem było także marne. Cienkie kalesony, koszula, na to stara, poszarpana kufajka i takież spodnie. Nogi w podartych czukach [czuniach] watowanych i łykowych łapciach. Płaszczy nie było.

Zachorowałem ciężko, nie mogłem pracować. Dr Bandrowski zwolnił mnie od pracy, lecz władze na to nie zważały, musiałem nadal pracować. Dr. Bandrowskiego znowu gdzieś odesłano. Wreszcie i mnie wysłano do obozu Smotrycz [?] nad jeziorem Onega. Tu pracowałem przy ładowaniu kłód, które przez sowieckich zwozczyków były wożone na zamarznięte jezioro. Przy mrozie 60-stopniowym pędzono nas do pracy. Pewnego razu pośliznąłem się i spadłem ze stablu. Potłukłem mocno lewy bok. Zgłosiłem się jako chory. Pomocnik lekarza nie dał mi zwolnienia, musiałem nadal chodzić do pracy. Odmroziłem sobie obie pięty. Znowu zgłosiłem się jako chory. Nie dano mi zwolnienia. Było mi już wszystko jedno: czy tak, czy owak mi ginąć. Nie wychodziłem do pracy, zostałem wyrzucony do karceru. Otrzymywałem przez trzy dni po 300 g chleba i jedną lichą zupę na dzień. Wreszcie zmuszono mnie do pójścia do pracy. Ledwo wlokłem nogami. Miałem opuchnięte nogi i przyrodzenie. Przed bramą upadłem, nie mogłem [iść] dalej. Nariadczyk począł mnie kopać nogami. Straciłem przytomność. Poczułem, że mnie ktoś podnosi z ziemi. W ambulatorium doszedłem do siebie. Przekonałem się, że zostałem przyprowadzony przez striełoka. Na moje szczęście wszedł lekarz naczelny, z pochodzenia Szwed, nazwiskiem Peterson, który był także zakluczony. Zostałem przez niego zbadany. Lewą piętę mi zoperowano. Po owinięciu obu pięt i zaopatrzeniu lekami odprowadzono mnie do baraku. Po południu tego dnia (było to w marcu 1941 r.) zostałem wysłany do szpitala do Pialmy. Tu spotkałem znowu dr. Bandrowskiego. Powitaliśmy się z radością. Został on lekarzem szpitala obozowego. Oświadczył mi, że będzie starał się zatrzymać mnie jak najdłużej w szpitalu. Muszę nadmienić, że był on dla nas jak ojciec wszystkich Polaków, którzyśmy się znajdowali pod jego opieką lekarską. Udało mu się zatrzymać mnie w szpitalu aż do lipca. W ciągu pobytu w szpitalu dowiedzieliśmy się od niego o zawarciu umowy między rządem Polski a Sowietami. Ucieszyło nas to bardzo. Stale pocieszał nas dobrymi wiadomościami.

Wreszcie w lipcu 1941 r. wysłano wszystkich Polaków razem z nim do obozu w Medweżejgórze [Miedwieżjegorsku]. Tu już nie byliśmy zmuszani do pracy, jako obywatele polscy doznawaliśmy pewnych względów. Wyżywienie poprawiło się.

31 sierpnia 1941 r. byłem wypuszczony na wolność. Po otrzymaniu ubrania i gotówki udałem się jako wolny obywatel Polski do „domu oswobodzonych”. Tu czekałem na dr. Bandrowskiego i ks. Niewiteckiego, który również znalazł się znowu z nami, do 3 września. Przez jednego młodego Polaka prosił mnie dr Bandrowski, bym się udał do Andiżanu k. Taszkentu i w pierwszej napotkanej placówce [polskiej] zameldował o zatrzymaniu przez bolszewików jego i ks. Niewiteckiego w obozie. Uczyniłem to w Kujbyszewie, gdzie dołączyłem do transportu odchodzącego do obozu Wojska Polskiego. W Tockoje zostałem razem z dziesięcioma innymi podoficerami skierowany do obozu Wojska Polskiego, gdzie dostałem się do Ośrodka Zapasowego 6 Dywizji Piechoty. W Ośrodku Organizacyjnym Armii zameldowałem znowu o wyżej wymienionych. Gdzie obecnie ci dwaj panowie się znajdują, nie jest mi wiadomo. Mówiono mi tylko w Pahlevi, że dr Bandrowski ma być rzekomo w armii jako podpułkownik lekarz.