MARIA ARKITA

Warszawa, 20 lipca 1948 r. Członek Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, sędzia Halina Wereńko, przesłuchała niżej wymienioną w charakterze świadka, bez przysięgi. Uprzedzona o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań, świadek zeznała, co następuje:


Imię i nazwisko Maria Arkita z Parzyszków
Imiona rodziców Jan i Franciszka z d. Pasiewska
Data urodzenia 14 września 1914 r., Reducin pow. Garwolin
Wyznanie rzymskokatolickie
Przynależność państwowa i narodowość polska
Miejsce zamieszkania Warszawa, ul. Tczewska 7 m. 2
Zajęcie przy mężu

Wybuch powstania warszawskiego zastał mnie w moim mieszkaniu przy ul. Dembińskiego 6. Razem ze mną przebywały moje dzieci – syn Zbigniew (7 lat) i córeczka Teresa (5 lat). W pierwszych dniach powstania (daty nie pamiętam) spłonął nasz dom – nie pamiętam, czy od pocisków, czy został podpalony. Odtąd razem z dziećmi przeniosłam się do piwnicy domu Rogalskich przy ulicy Dembińskiego 2/4. Niedługo potem, daty nie pamiętam, zebrani w piwnicy czytali ulotkę niemiecką wzywającą ludność do opuszczenia Marymontu.

Dokładnie treści nie pamiętam, ulotki nie posiadam. Nie mam orientacji, jak się rozwijały działania wojenne na Marymoncie.

Około 10 września, w związku z podpaleniem wielu okolicznych domów, zebrało się w piwnicy ponad 100 osób – lokatorów tego domu i sąsiednich. 14 września od rana przebywałam w piwnicy. Panowało wśród ludności napięcie. Nie orientowałam się, co się dzieje na zewnątrz. Po obiedzie, godziny dokładnie nie umiem określić, posłyszałam dobijanie się do drzwi. Byłam wraz z dziećmi w głębi i tylko od innych wiem, że żołnierze niemieccy wywalili drzwi i równocześnie rzucili przez okno do piwnicy granat, przy czym odłamki lekko raniły mnie w twarz, córkę – w tył głowy. Zrobił się jakiś ruch przy wejściu, słyszałam, że ksiądz wstał. Ludzie zaczęli wychodzić. Byłam w tym momencie bardzo zdenerwowana, ponieważ mój synek zagubił się w tłumie i z trudem go odnalazłam. Wyszłam jedna z ostatnich, za mną widziałam wychodzących Gąsiorowiczów. Przy wejściu do domu, na ul. Rogalskiego, zobaczyłam stojących kilku żołnierzy w mundurach niemieckich uzbrojonych w karabiny. Przede mną nikt nie szedł, natomiast zobaczyłam na ul. Rogalskiego leżące zwłoki. Ile ciał leżało, nie umiem określić, spostrzegłam tylko kilka, nikogo nie rozpoznałam. Idąc, nie rozglądałam się, nie spostrzegłam, by gdziekolwiek ustawione były karabiny maszynowe na podstawkach. Prowadząc swoje dzieci za rączki weszłam w ul. Dembińskiego i, pozostawiając z tyłu na lewo skład opałowy, skierowałam się w kierunku stawów. Po przejściu kilku kroków ulicą Dembińskiego mój syn upadł, trafiony w tył głowy. Pozostawiłam go na ulicy, sama zaś z córką weszłam do drewnianego domu po parzystej stronie, numeru dokładnie nie pamiętam. Po pewnym czasie weszła do domku moja kuzynka (obecnie zamężna, Janina Śliwińska), poprzednio znajdująca się także w piwnicy. Kiedy schroniłam się do tego domku, od strony stawów paliły się już domy, po południu ogień przeniósł się do domu, w którym się schroniłam. Przeszłam wtedy do piwnicy z podwórza, następnej nocy przeszłyśmy z córką do schronu w swoim domu. W schronie pozostawałyśmy przez sześć tygodni, w tym czasie żołnierze niemieccy dwa razy zaglądali do niego, nie zauważając naszej obecności. W końcu 6-tygodniowego pobytu kuzynka zetknęła się z ukrywającym się także Janem Rogalskim i piekarzem (którego nazwiska nie znam) i razem postanowiliśmy wyjść z Warszawy. Na ulicy Gdańskiej zatrzymali nas żołnierze niemieccy. Dołączono nas do grupy osób zatrzymanych tak jak i my, mnie jednakże udało się odłączyć i razem z kobietą z Lasek przedostać się do Izabelina koło Lasek.

W toku akcji ekshumacyjnej przeprowadzonej przez Polski Czerwony Krzyż wiosną 1945 roku na Marymoncie odnalazłam zwłoki mego synka. Były zakopane w tym samym miejscu, gdzie został zabity. Innych zwłok ekshumowanych nie oglądałam.

Na tym protokół zakończono i odczytano.