ANTONI JUSZCZYŃSKI

Warszawa, 30 lipca 1948 r. Członek Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, sędzia Halina Wereńko, przesłuchała niżej wymienionego w charakterze świadka, bez przysięgi. Uprzedzony o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań, świadek zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Antoni Michał Juszczyński
Data urodzenia 1 czerwca 1884 r. w Warszawie
Imiona rodziców Franciszek i Józefa z Przybyłowskich
Wyznanie rzymskokatolickie
Narodowość i przynależność państwowa polska
Zawód ślusarz kolejowy
Miejsce zamieszkania Warszawa, ul. Łochowska 15 m. 38

Wybuch powstania warszawskiego zastał mnie przypadkowo na Marymoncie, gdzie załatwiałem swoje sprawy.

1 sierpnia około godziny 14.00, słysząc strzały, schroniłem się do mieszkania mojej znajomej Aleksandry Pastwa przy ul. Marii Kazimiery 29. Na terenie tej posesji pozostałem przez cały sierpień i początek września. W sierpniu najbliższą placówką niemiecką była dawna Szkoła Gazowa przy skrzyżowaniu ulic Gdańskiej, Potockiej i Marii Kazimiery, a także Centralny Instytut Wychowania Fizycznego. Stąd Niemcy ostrzeliwali okolice naszego domu, pomimo iż powstańcy nie mieli tutaj swoich pozycji. Na skutek strzelaniny byli wśród ludności cywilnej zabici i ranni.

Daty dokładnie nie pamiętam, było to zdaje się 1 września. Widziałem, jak załoga niemiecka opuściła szkołę i budynki zniszczyła. W tym mniej więcej czasie w mojej obecności ludność cywilna odczytywała ulotki niemieckie wzywające do opuszczenia Warszawy. Słyszałem, iż zrzucono z samolotów takie ulotki trzykrotnie. Pamiętam, że na końcu ulotki figurował napis: „Przepustka” i było zaznaczone, że jest ona ważna dla dowolnej liczby osób pragnących przejść na stronę niemiecką. Nikt z moich znajomych nie zastosował się do wezwania.

14 września 1944 od rana rozpoczął się bardzo silny ostrzał niemiecki z Bielan w kierunku Żoliborza i Marymontu. Wobec tego razem z przebywającymi w domu udałem się do schronu. Było nas około 30 osób, w tym większość stałych mieszkańców domu. Schron mieścił się w ogródku domu numer 29. Około godziny 13.30 na podwórze naszego domu wpadła grupa żołnierzy niemieckich. Następnie w drzwi schronu rzucili granaty i zaczęli wołać, aby wszyscy opuścili schron (Raus). Wyszliśmy wszyscy na podwórze, trzymając ręce podniesione do góry. Zobaczyłem wtedy na ulicy Marii Kazimiery stojący czołg niemiecki zwrócony w kierunku Żoliborza. Na podwórzu dołączono do nas jeszcze kilka osób przyprowadzonych z sąsiedniej posesji. W naszej grupie była większość kobiet, były także dzieci. Byłem w mundurze kolejarza i żołnierz podszedł do mnie, uderzył w twarz, zerwał czapkę i począł wymyślać (polnische Schweine!).

Formacji żołnierzy, którzy nas wyprowadzili, nie umiem określić. Po chwili, wciąż z podniesionymi rękami, wyprowadzono nas za bramę i na przeciwległą stronę ulicy Marii Kazimiery. Gdy szliśmy, popędzano nas słowami „prenko!”. Doprowadzono nas pod mur wypalonego domu po stronie numerów parzystych ul. Marii Kazimiery, naprzeciwko domu nr 29. Skupiono nas tyłem do muru i kazano uklęknąć z rękami podniesionymi do góry. W odległości kilku metrów, na skos naprzeciwko rogu muru, przy którym klęczeliśmy, ustawiono karabin maszynowy na kółkach, z tarczą. W grupie podniósł się krzyk i płacz, na co żołnierze patrzyli z uśmiechem. Po ustawieniu karabinu oddano do nas serię strzałów. Dostałem szereg postrzałów: w serdeczny palec lewej ręki, w przedramię lewej ręki, cztery na przestrzeni lewej łopatki, w mięśnie lewej łydki, w wierzch głowy. Upadłem na ziemię zalany krwią. Na mnie zwaliły się ciała klęczących przede mną osób. Leżąc na ziemi, słyszałem, jak żołnierze rzucali w mur granaty. Tynk z muru posypał się na mnie, cegła trafiła w plecy. Leżąc twarzą do ziemi, słyszałem jęki, harczenia, krzyki. Po jakimś czasie usłyszałem ciężkie kroki żołnierzy i pojedyncze strzały. Po każdym strzale milkł jęk czy harkot słyszany poprzednio. Z odgłosów tych zorientowałem się, że żołnierze dobijają jeszcze żyjących. Następnie jeszcze dwa razy słyszałem takie odgłosy dobijania, przy czym za każdym razem przed odejściem żołnierze rzucali granaty w mur znajdujący się poza nami. Przez cały czas byłem przytomny, leżałem nieruchomo, starając się nie pokazać, że żyję.

Po upływie jakiegoś czasu spojrzałem na zegarek: była godzina 18.00. Poczułem parokrotne szarpnięcie za ramię i głos mówiący do mnie łamanym polskim, żeby się nie bać. Wstałem wtedy. Przede mną stał żołnierz w mundurze niemieckim, który mnie przekonywał w łamanym języku rosyjskim i polskim, że nic mi złego nie zrobi. W rozmowie powiedział mi, że jest Niemcem, i że ci, co zabijali, już poszli.

Dookoła mnie w bezładnych pozycjach leżały ciała zastrzelonych, żołnierz zaczął sprawdzać, kto z leżących jeszcze żyje. Wyciągnął spod trupów dwoje dzieci: dziewczynkę ok. 4 lat – Wiesię Tkaczyk, którą ochroniły zwłoki matki leżące na niej, oraz 7-letniego chłopca – nazwiska nie znam – leżącego pod trupem ojca, a także jedną żywą kobietę, Aleksandrę Pastwa, która leżała obok swego zabitego 4-letniego synka. Słyszałem później od ojca Aleksandry Pastwa, że zmarła ona wkrótce.

Mnie i dwoje ocalonych dzieci żołnierz niemiecki oddał w ręce przechodzącego patrolu niemieckiego, Aleksandra Pastwa z nami nie poszła, nie chcąc zostawić zwłok dziecka, była poza tym sama ranna, mając oberwaną rękę. Nas niemiecki patrol odprowadził do CIWF-u, gdzie znajdowała się już większa grupa ludności cywilnej z Żoliborza i Marymontu. Byłem zakrwawiony i słaby, pomocy lekarskiej nie otrzymałem żadnej. Sam sobie w Wiśle obmyłem rany i obwiązałem szmatami.

Następnego dnia rano przeprowadzono naszą grupę do kościoła na Bielanach. Nastąpiła segregacja na zdrowych, kobiety z dziećmi i niezdolnych do pracy. Znalazłem się w grupie niezdolnych do pracy, która została zwolniona. Na własną rękę dostałem się do Wawrzyszewa i w miejscowym PCK otrzymałem pierwszą pomoc lekarską. Następnie poszedłem do Babic, gdzie zwróciłem się do prywatnego lekarza (nazwiska nie znam), który po zrobieniu opatrunku stwierdził zakażenie w ręce i kazał jak najszybciej udać się do szpitala. Dostałem się wtedy do Pruszkowa i w punkcie sanitarnym PCK uzyskałem skierowanie do szpitala w Komorowie. W szpitalu tym przebywałem przez pięć tygodni, wychodząc z niego nie władałem palcami lewej ręki, z wyjątkiem drugiego palca. Następnie leczyłem się u lekarza powiatowego we wsi Imielnica (pow. Jędrzejów) oraz w Krakowie u lekarza kolejowego do stycznia 1945 r. W ambulatorium kolejowym w Krakowie robiono mi elektryzacje.

Obecnie w dalszym ciągu nie mogę zgiąć czterech palców lewej ręki.

Świadek okazuje: 1) kartę wypisową ze szpitala w Krakowie podpisaną przez dr. med. Józefa Maya, z której wynika, że Antoni Juszczyński (nr. chorego 119), lat 60, przebywał w szpitalu w Komorowie w okresie od 19 września do 19 października 1944 roku jako ranny w lewą rękę i plecy; 2) kartę porady nr. 32 z 22 grudnia 1944 roku podpisaną przez lekarza naczelnego Dyrekcji Kolei Wschodniej (Ostbahn) dr Marxen Kazimierę, z której wynika, iż Antoni Juszczyński jest w leczeniu od 14 grudnia i od tejże daty jest niezdolny do pracy do dnia przypuszczalnie 31 grudnia 1944 roku (diagnoza choroby nieczytelna); 3) skierowanie z dnia 4 stycznia 1945 podpisane przez wyżej wymienioną dr Marxen Kazimierę do lekarza specjalisty celem przeprowadzenia 10 elektryzacji i 10 masaży.

Dokumenty te przedstawię na żądanie.

Po powrocie do Warszawy w kwietniu 1945 roku udałem się na ulicę Marii Kazimiery na miejsce, gdzie się odbyła egzekucja. Zastałem tam zbiorową mogiłę, a na niej krzyż z adnotacją „dla 33 osób”. W czasie ekshumacji nie byłem obecny. Słyszałem od mieszkańców Marymontu, iż 14 września 1944 roku Niemcy wymordowali ludność cywilną wielu domów, tak jak w naszym wypadku.

Na tym protokół zakończono i odczytano.