FRANCISZEK MARKIEWICZ

Franciszek Wincenty Markiewicz
kl. VII

[…] Pewien żołnierz strzela, choć – o dziwo – samoloty są może pod Lublinem. Od tego wszystkiego straciłem całkiem zmysły. Leżę zapatrzony na wieś. Zdaje mi się, że się pali, bo widzę snujący się nad nią dym, lecz absolutnie nic więcej nie mogę zobaczyć. W oddali słychać jeszcze detonacje. Jesteśmy ukryci, ponieważ domyślamy się jeszcze nalotu, gdy wrócą.

Jestem świadkiem następującego wypadku. Jeden chłopak z naszej wsi wyszedł z ukrycia, jak to mówią: wyrwał się, jak filip z konopi. Tylko że ten był w innych okolicznościach, bo na dzisiejszy dzień ubrał się w koszulę. Przyskoczył do niego żołnierz. „Padnij!” – krzyknął. Chłopak zląkł się. „Panie, jo w bioły kosuli!” – odpowiedział. Żołnierz ze złością schwycił karabin. „Padniesz czy nie, bo ty nas wszystkich wygubisz!”. Chłopak biegał po sadzie jak opętany i tylko na komendę „padnij!” odpowiadał z płaczem: „Panie, co jo zrobie, ze jestem w bioły kosuli!”. Nie wiem, na czym by się wszystko skończyło, gdyby na widok wracających samolotów ów żołnierz nie ulokował go pod drzewem.

Eskadry nie leciały już nisko, tylko wzbiły się wysoko i lotem okrężnym obserwowały okolicę. Czasem zatrejkotał karabin maszynowy lub rozdzierający huk bomb i granatów przeszył powietrze. Niekiedy samolot zniżał się do upatrzonego celu i momentalnie podnosił się znowu. W takiej to chwili widziałem jego dwa silniki, olbrzymi kadłub i na skrzydłach czarne krzyże.

Nie wiem, jak długo trwało bombardowanie, dla mnie każda sekunda wydawała się godziną. Z pobliskiej roli przybiegł żołnierz, cały zakurzony. Na przemian z klątwami opowiadał, jak to koło niego upadł granat.

Leżę jeszcze chwilę, gdy z płaczem przybiega do mnie siostra. „Chodź prędzej, tatuś zabity!” – krzyczy. „Gdzie?!”. „W domu!” – odpowiada. Z krzykiem i płaczem wyrywam z jej uścisku rękę i biegnę przez wieś do domu. Wpadam na podwórze – nie ma nikogo. Biegnę przed dom, widzę grupkę ludzi, a w niej otoczonego na stołku ojca. Z okrzykiem radości: „Tatuś żyje!” rzucam się w objęcia.

Teraz dopiero dowiaduję się, że ojciec został tylko ranny. Odłamek przeciął spodnie, portabak, bibułę, koszulę i tą drogą dostał się w udo. Ranny został u sąsiada pod stodołą i stamtąd [został przeniesiony] do domu. Zaraz na wstępie żołnierz chciał wyjąć odłamek zwykłym nożem, lecz ojciec tego nie chciał.

W godzinę po bombardowaniu znów dostrzegamy coś niedobrego. Krzyk, pisk, płacz, wszędzie zamieszanie, nie wiemy, gdzie się kryć. Ojca (z wielkim bólem dla niego) wywiózł stryjek w pole. Uspokoiło się dopiero nad wieczorem.

Wróciłem do domu, lecz jakie tu zastałem zniszczenie i pustkę. Ściany domu podziurawione odłamkami i kulami. W mieszkaniu wszystko poprzewracane, szyba żadna cała nie została (bomby upadły na szosie o jakie 50 m od domu). Na podwórzu to samo – koń wybiegł ze stajni, a świnie pouciekały z chlewów. Na szosie i burcie pełno lejów od bomb i potłuczonych aut. Wszędzie to samo zniszczenie.

Przyszedłem do domu. Ojciec leżał na łóżku i jęczał. Z płaczem przesiedziałem do późna w nocy. Drżałem na całym ciele na wspomnienie niemieckich samolotów. Nie chciałbym już teraz widzieć bombardowania.