ZUZANNA MISIURSKA

Warszawa, 13 maja 1946 r. Sędzia śledczy Halina Wereńko, delegowana do Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, przesłuchała niżej wymienioną w charakterze świadka. Po uprzedzeniu świadka o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań oraz znaczeniu przysięgi, sędzia odebrała przysięgę, po czym świadek zeznała, co następuje:


Imię i nazwisko Zuzanna Misiurska, z d. Cegłowska, wdowa
Imiona rodziców Aleksander i Wiktoria z d. Mazurek
Data urodzenia 11 sierpnia 1903 r. w Żelechowie, pow. Garwolin
Zajęcie właścicielka sklepu przy ul. Puławskiej 51
Wykształcenie szkoła powszechna
Miejsce zamieszkania ul. Puławska 51 m. 6 w Warszawie
Wyznanie rzymskokatolickie
Karalność niekarana

W czasie powstania warszawskiego prowadziłam bar przy ulicy Puławskiej 51. W dniu 4 sierpnia 1944 roku razem z mężem moim Alfredem Misiurskim (56 lat) i synem Zbigniewem (14 lat) przebywałam w piwnicy naszego domu. Piwnice tego domu łączyły się z piwnicami domów sąsiednich, Puławska 49 i Dworkowa 5 i 7. Dom przy Puławskiej 49 stoi na rogu Dworkowej. Około godz. 11.00 domy przy Dworkowej 5 i 7 zostały obstawione przez żandarmów niemieckich, którzy wołali, by wszyscy przebywający w piwnicach wyszli, ponieważ będą wylegitymowani. Na to wezwanie wyszło około 170 osób.

Ja sama nie robiłam obliczenia, lecz już po egzekucji, ludzie którzy uszli z życiem, podawali, iż wyszło nas z piwnic około 170 osób. Żandarmi niemieccy całą grupę, wołając „prędzej”, popędzili w kierunku schodków, które z Dworkowej w dół prowadzą do ulicy Belwederskiej.

Poprzedniego dnia w moim barze volksdeutsch Maliszewski z żandarmami pili wódkę na nasze konto.

Zaznaczam, iż domy przy Dworkowej 5 i 7 były zajęte przez żandarmerię niemiecką.

W chwili, gdy grupa nasza była pędzona w kierunku schodków, volksdeutsch Maliszewski i inni żandarmi, których nazwisk nie znam, popędzali Polaków, bijąc kolbami. Maliszewski uderzył kolbą naszego znajomego Żmijewskiego, z którym razem poprzedniego dnia pił wódkę. Gdy doszliśmy do schodów, zobaczyłam, iż w tym miejscu stoi kilka karabinów maszynowych. Grupa nasza zeszła schodkami w dół, po czym z góry, z Dworkowej, padła do nas salwa. Upadłam natychmiast, nie będąc ranną, niedaleko upadł mój syn i siostra męża, Karolina Gęsicka (60 lat). Gdy strzały ucichły, leżałam bez ruchu, to samo robiły inne osoby, które nie zostały trafione. Trwało tak może godzinę. Tymczasem mieszkańcy ulicy Belwederskiej z okien widzieli egzekucję, na skutek czego z Zakładu dla Paralityków wyszła grupa sanitariuszy i sanitariuszek, by nam przyjść z pomocą. Niemcy dopuścili sanitariuszy, pozwalając opatrzeć rannych. Grupa sanitarna miała ze sobą tylko jedne nosze. Jedna z sanitariuszek ogłosiła, by lżej ranni sami wstali, na skutek czego wstało zdrowych i rannych 30 osób. Ja nie słyszałam tego wezwania, usłyszałam natomiast, iż leżąca obok mnie ranna kobieta prosiła sanitariuszy, by ją zabrali, na co sanitariusz powiedział jej, iż ma tylko jedne nosze, lecz za chwilę grupa powtórnie przyjdzie na miejsce egzekucji i wtedy ją zabierze. Postanowiłam wówczas także czekać powtórnego przybycia grupy sanitariuszy i nie ruszałam się. Sanitariusze odeszli, zabierając jedną osobę ciężko ranną i 30 zdrowych i lżej rannych. Po ich odejściu Niemcy z góry, z ulicy Dworkowej raz jeszcze dali do leżących salwę z karabinów maszynowych, po czym zaczęli rzucać na leżących granaty. Po pewnym czasie zeszli schodami i dobijali jeszcze żywych. Widziałam, jak volksdeutsch Maliszewski chodził, sprawdzając, czy wśród leżących ktoś jeszcze żyje, i jak strzelał do żyjących. Leżałam nieruchomo, mimo iż żandarm – sprawdzając – kopnął mnie dwa razy. Mniej więcej po upływie dwu i pół godziny od rozpoczęcia się egzekucji po raz drugi nadeszli polscy sanitariusze, by zabrać pozostawionych rannych. I oto okazało się, iż z wyjątkiem mnie, wszyscy inni zostali zamordowani. Prosiłam sanitariusza o sprawdzenie, czy synek mój żyje, okazało się, iż otrzymał kulę w serce i zmarł. Pozostał mi jego portfel.

(Świadek okazuje czarny portfel przestrzelony kulą).

Sanitariusze, mimo iż nie byłam ranna, dla bezpieczniejszego przeniesienia zabrali mnie na nosze i odnieśli do Zakładu dla sparaliżowanych.

Spośród osób ocalałych z egzekucji mogę wymienić cukiernika Żmijewskiego, który nie wrócił jeszcze z Niemiec, ekspedientkę Żmijewskiego Genię, która przebywa gdzieś na wsi, adresu i nazwiska nie znam. Innych ocalonych nie znam. W czasie egzekucji zostali zamordowani mąż mój, syn, siostrzenica męża Gęsicka, teściowa Żmijewskiego, nazwiska nie znam, Gajewski – właściciel sklepu jubilerskiego przy Puławskiej 51, Urbaniakowa – właścicielka sklepu z kapeluszami przy Puławskiej 49, dozorca naszego domu Jan, nazwiska nie znam. Innych nazwisk nie pamiętam. Później słyszałam, iż po wyprowadzeniu naszej grupy z piwnicy żandarmi chodzili po mieszkaniach domów numer 51 i 49 przy Puławskiej, szukając, czy ktoś z mieszkańców nie schował się na piętrach. Złapano jakąś kobietę, po czym rozstrzelano na schodkach. Słyszałam, już po naszej egzekucji, krzyk na schodkach: „ – Nie zabijaj!”, jęki i chrzęst spadającego ciała, które otarło się o moje nogi, przypuszczam, iż wtedy Niemcy rozstrzelali tą kobietę. W domu numer 49 przy Puławskiej pozostał w mieszkaniu dozorca z rodziną, który ocalał. Później słyszałam od szwagra mego Piotrowskiego, przebywającego obecnie w Niemczech, iż w gazecie „Kurier Warszawski” czy też w ulotkach rozrzuconych przez Niemców było podane, iż mieszkańcy domu przy Puławskiej 49 są uznani za zakładników, których życie ma gwarantować, iż powstańcy zgrupowani na ulicy Olesińskiej 4 nie przyjdą na Puławską.

Kiedy prasa podała tę rzecz, nie wiem.

Widziałam sama, jak 1 sierpnia 1944 dwóch powstańców padło na terenie naszego domu, jeden przed bramą, drugi na schodach. Mąż i Żmijewski wynieśli zwłoki na podwórze.

Przed egzekucją żandarmi nic nie mówili, iż ma to być represja na zakładnikach.

Obecnie Maliszewskiego nie widzę w Warszawie.

Odczytano.