MARCIN WOLSKI


Kan. Marcin Wolski, ur. 12 marca 1920 r. w Dąbkach, poczta Czernelica, pow. Horodenka, woj. Stanisławów.


Do 10 lutego 1940 r. pracowałem wraz z rodzicami na gospodarstwie w Dąbkach, skąd zostałem wywieziony wraz z rodziną i innymi. 10 lutego 1940 r. o godz. 4.00 rano przyszło dwóch milicjantów i NKWD-zista, którzy zrobili rewizję. Każdy z nas był jeszcze w łóżku. Po rewizji wydano rozkaz ubierać się i ładować bagaż do worków dla każdej osoby ([trochę] bielizny, pościel, dwa ubrania, buty i żywność na dwa tygodnie). Bagaż ten miał ważyć najwyżej do 200 kg.

Kiedy byliśmy spakowani, podjechali sańmi, wszystko załadowali na nie i pod eskortą cały transport zawieźli na stację kolejową w Horodence, gdzie już były przygotowane wagony towarowe, do których nas władowali. W wagonach zastaliśmy brud, okna były pozabijane deskami, drzwi zaryglowane i na każdym postoju na stacji stał wartownik z karabinem. W wagonach ciemno i zimno. Był jeden wypadek, że wywiercono dziurę w ścianie wagonu i patrzono przez nią. Gdy to zauważył wartownik, wepchnął bagnet i wykłuł oko.

Po kilku dniach podróży dało się odczuć brak środków sanitarnych. Ludzie zaczęli chorować na żołądki i inne choroby, tak że w transporcie było kilka wypadków śmiertelnych, a przeważnie u dzieci i osób w wieku podeszłym. Podróż trwała 29 dni. Bardzo mało kto był na polu, bo nie puszczali. Jedzenie było podłe i [było go] mało, bo przez całą podróż tylko sześć razy przynieśli po wiadrze zupy na wagon, w którym było od 30 do 40 osób. Podróż była ciężka i beznadziejna do wytrzymania [w] takich warunkach życia i w ogóle odnoszenia się eskorty do ludzi.

1 marca, kiedy przyjechaliśmy do stacji Pawłodar i tam przeładowali nas na samochody, całą noc spaliśmy na mrozie w samochodach. 2 marca rano zaczęliśmy jechać, lecz drogi nie było, bo śnieg [ją] zasypał i trzeba było [go] odrzucać, żeby samochód mógł jechać. Po dwóch dniach tej podróży przybyliśmy na miejsce stałego pobytu: okna były powybijane i pełno [leżało] śniegu. Barak ten był długi na 12 m, a szeroki [na] 6. W takim baraku mieszkało od 15 do 20 rodzin. Palić nie było czym, bo na miesiąc można było kupić tylko trzy cetnary węgla i to trzeba było płacić jak za złoto.

5 marca już chodziła milicja i NKWD i zabierali do roboty do kopalni i szacht, gdzie robota była ciężka i [było] zimno. Do lepszych robót nie przyjmowali. Zarobek wynosił miesięcznie 200 do 300 rubli i z tego jeszcze dziesięć procent odciągali za koszty podróży i dziesięć na NKWD i na inne cele ich państwa, tak że jak [człowiek] zarobił 300 rubli, to dostał 150, a nawet mniej. A towar był drogi i jeszcze nie można [było] go kupić, bo stał[o się] w kolejce 10–15 godzin, a później brakło i nie dostawało [się] nic. Gdy się ktoś dostał wcześniej, to go wypchnęli z kolejki i powiedzieli, że dla Polaków nie ma – nie dali nic kupić. Chleb dostawaliśmy na książeczki: dla tego, co robił, [było] 800 g, a dla tego, co nie robił, 400 g dziennie. W stołowni dostawało [się] tylko jedną porcję zupy i to rzadką jak woda, a jednak trzeba było stać w kolejce trzy–cztery godziny.

Gdy wybuchła wojna z Niemcami, to stosunki jeszcze bardziej się pogorszyły i dopiero zaczęły się aresztowania. Na przykład aresztowali Jana Kupczyka, o 1.00 w nocy, za co – nie wiem. Gdy po paru tygodniach był sąd, to go osądzili na 15 lat więzienia i pięć lat pozbawienia praw obywatelskich. Wielu innych też aresztowano.

W tym obozie pracy było nas 140 rodzin, to było ok. 1460 osób. Z tego zostało zabitych w szachtach kopalni i zmarło 160 i to młodych ludzi. Z tego wymienię parę nazwisk, o których pamiętam: Paweł Lizak, Józef Bierówka, Stanisław Bierówka, Dąbrowski, Płaszczyca, Chłapek, Sikorski, Haflarczuk, Wysocki, Ziębla, Gorczyca. Jedna rodzina wymarła w ciągu dwóch tygodni: najpierw Leśniak, jego syn Franciszek, Szymon, następnie Józef Kulik i dwoje dzieci – to był jego zięć.

Pomoc lekarska była bardzo marna, bo w ogóle nie było lekarstw, a dużo ludzi chorowało na cyngę, nogi im puchły i nie mogli chodzić. Dużo chorowało na tyfus i inne choroby. To wszystko było z braku żywności i zimna.

Korespondencja z krajem była słaba, bo duża część listów była konfiskowana przez władze sowieckie.

16 sierpnia 1941 r. w nocy o godz. 24.00 pobudzili wszystkich Polaków i dopiero powiedzieli, że rząd polski zawarł pakt z rządem sowieckim. Zaczęli trochę lepiej obchodzić się z nami, już nie odnosili się [do nas] tak ordynarnie. 25 sierpnia było zebranie wszystkich Polaków i na tym zebraniu spisywali, kto chce iść do Wojska Polskiego. Zapisało się nas 240 osób i wyjechaliśmy w różne strony, bo takie były ich informacje. Odesłali [nas] do Taszkientu, a tam nie było nic. Zostawili na łaskę losu i powiedzieli, żeby każdy jechał, dokąd chce. Musieliśmy bez grosza wracać do rodzin.

Jechaliśmy na gapę i o głodzie, chyba że [ktoś] gdzieś ukradł jakichś kartofli, to upiekł je i tak jadł. Takie tułanie trwało cały miesiąc – boso i głodno, i zimno. Wielu z nas odmroziło sobie nogi, ręce, uszy, ale mimo wszelkich trudności wróciliśmy do rodzin 23 listopada, a inni jeszcze później. Dopiero 6 lutego 1942 r. był pobór, komisja lekarska i zostaliśmy odebrani jako poborowi. 25 lutego 1942 r. dostaliśmy powołania od komitetów polskich i następnego dnia wyjechaliśmy sańmi do stacji Pawłodar, z której cały transport wyjechał do Ługowoj[e], już pod polskim przewodnictwem. Podróż ta trwała 21 dni, zakończyła się przyjęciem mnie i innych do wojska.

8 marca 1943 r.