WACŁAW DĄBROWSKI

Warszawa, 11 stycznia 1946 r. Sędzia Halina Wereńko, działając na mocy Dekretu z dnia 10 listopada 1945 o Głównej i Okręgowych Komisjach Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce, przesłuchała niżej wymienioną osobę w charakterze świadka. Po uprzedzeniu o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań oraz o znaczeniu przysięgi, sędzia odebrała przysięgę na zasadzie art. 109 kpk.

Świadek zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Wacław Dąbrowski
Wiek 29 lat
Imiona rodziców Wawrzyniec i Anna
Miejsce zamieszkania ul. Dzielna 58 m. 5
Zajęcie robotnik, ogrodnik w Szpitalu Wolskim
Wyznanie rzymskokatolickie
Karalność niekarany

W czasie powstania warszawskiego pracowałem w Szpitalu Wolskim przy ul. Płockiej 26 jako pracownik fizyczny. 5 sierpnia około godz. 13.00, gdy znajdowałem się na sali operacyjnej pomagając przy wnoszeniu rannych, wpadło na salę kilku SS-manów uzbrojonych w karabiny i rozpylacze. Kazali oni wszystkim obecnym wychodzić ze szpitala. Nie pozwolili nam zabierać rannych i w ten sposób chorzy leżący w salach pozostali. Poszedłem do hallu. Był tu tłok, SS-mani spędzali personel i ludność cywilną chroniącą się w szpitalu, a także chorych, którzy mogli iść. Gdy stałem w hallu, usłyszałem trzy strzały, jeden po drugim. Zaraz potem SS-mani kazali nam wyjść przed szpital. Jeden drugiego pytaliśmy wtedy, skąd pochodziły strzały i ktoś obok mnie idący, nie pamiętam kto, powiedział iż Niemcy zastrzelili w gabinecie dyrektora Mariana Piaseckiego, prof. Zeglanda i kapelana księdza Cieczerskiego. Przyczyny mordu nie mogłem się dowiedzieć. Przed szpitalem SS-mani ustawili najprzód czwórki, potem szóstki. Najpierw kobiety, potem mężczyzn. Pochód skierowali ku Górczewskiej przez Płocką. Przy wiadukcie na ul. Górczewskiej pochód zatrzymano i [SS-m]ani odłączyli od nas dwóch chirurgów: dr. Manteufla i jakiegoś innego lekarza oraz dwie siostry instrumentariuszki: Wardę Barbarę i drugą, nazwiska nie znam. W czasie pochodu przed wiaduktem mówili ludzie obok mnie idący, iż SS-mani zastrzelili w czasie drogi dwóch chorych, którzy nie mogli nadążyć za nami. Sam tego nie widziałem. Strzały słychać było cały czas, gdy szliśmy, ponieważ niedaleko był bój powstańców z Niemcami. Po postoju przy wiadukcie przy ul. Górczewskiej zostaliśmy odprowadzeni do fabryki kotłów przy ul. Moczydło, gdzie wprowadzono mężczyzn wszystkich do [drewn]ianej hali. Część kobiet także tam weszła, część została na podwórzu. W hali, gdy weszliśmy, było około dwudziestu osób. Po chwili ustawiono mężczyzn po jednej stronie hali, kobiety po drugiej. Lekarzy i lekarki ustawili osobno, potem kazali usiąść i zachować ciszę. Po godzinie przybył oficer SS i przez tłumacza zawołał, by czterech mężczyzn wystąpiło na ochotnika do noszenia rannych. Wystąpili i wyszli pracownicy szpitala: Chorzewski Wiktor i Sydry Kwiryn oraz dwóch nieznajomych mężczyzn. Po Chorzewskim i Sydrym ślad zaginął, rodziny dotąd nic o nich nie wiedzą. Po dziesięciu minutach ten sam oficer zażądał, by na ochotnika wystąpiło dwudziestu mężczyzn. Partia ta wyszła i nie wiem, co się z nimi stało. Po dziesięciu minutach znów ten sam oficer zażądał, by na ochotnika wystąpiło 25 mężczyzn. Tym razem mężczyźni wyszli niechętnie, pod groźbą, iż SS-man zacznie strzelać. Po kolejnych dziesięciu minutach ten sam oficer zażądał, by wyszło pięćdziesięciu mężczyzn, którzy wyszli. SS-man zażądał jeszcze dwa czy trzy razy po pięćdziesięciu mężczyzn. Ja wyszedłem w czwartej czy piątej partii jako jeden z ostatnich. Gdy wychodziłem, w tej grupie nie było pięćdziesięciu osób, a tylko około dwudziestu. W hali z mężczyzn pozostali tylko lekarze. Po wyjściu przed halę SS-man ustawił nas trójkami, po czym SS-mani odbierali nam zegarki i pierścionki, żądając złota. Gdy nadszedł jakiś żołnierz, powiedział kilka słów oficerowi SS, na którego rozkaz kazano nam iść w kierunku ul. Górczewskiej. Eskortowało nas sześciu SS-manów z automatami w ręku. Gdy doszliśmy do wiaduktu przy ul. Górczewskiej, SS-mani kazali nam skręcić w lewo w kierunku Ulrychowa. Przeszliśmy około […] metrów pod górę ul. Górczewskiej i skręciliśmy w prawo, gdzie znajdowały się porozwalane domy. Skręciliśmy w podwórze znajdujące się naprzeciwko fabryki wody szklanej pod numerem 53.

Numeru podwórza po spalonym domu, w które weszliśmy, nie pamiętam.

W tym miejscu świadek sporządził szkic sytuacyjny miejsca egzekucji, (szkic został załączony do niniejszego protokołu).

Kiedy wszedłem na to podwórze, dom obok, oznaczony literą C na szkicu, płonął. W pobliżu ściany domu zaznaczonego na szkicu literą C, oraz pod ścianą domu oznaczonego literą E leżały trupy. Plac, na którym odbyła się egzekucja, miał wymiary: długości jakieś piętnaście m, szerokości – dziesięć. Na oko określam, iż trupów w chwili, gdy wszedłem na podwórze, mogło być do 500. Nikogo z leżących nie rozpoznałem i nie wiem, czy byli to mężczyźni poprzednio wyprowadzeni z fabryki przy ul. Moczydło. Trupy te już leżały warstwami jeden na drugim przy czym stos tych trupów pod ścianami oznaczonymi literami I i C na szkicu był wysoki na jeden metr, a miejscami nawet wyżej. Najwyższy wał trupów był pod ścianą oznaczoną literą B. Pod ścianą oznaczoną literą B stali SS-mani uzbrojeni w granaty i karabiny maszynowe ręczne. W chwili wejścia na podwórze, gdy zobaczyłem trupy, posłyszałem jak jeden z SS-manów wołał po polsku: „wchodzić jak najwyżej!”. Następnie posłyszałem salwę i upadłem na twarz w miejscu oznaczonym na szkicu literą A. Gdy już leżałem, poczułem iż jakiś mężczyzna upadł mi na nogi, inni przechodzili przeze mnie. Egzekucja trwała 10–15 minut. Potem słyszałem pojedyncze strzały i krzyki Polaków: „dobij mnie!”, „ratunku!”. Po strzałach krzyki milkły. Sądzę z tego, iż SS-mani dobijali żyjących jeszcze Polaków, tym bardziej, iż słyszałem kroki. Po jakimś czasie, może po piętnastu minutach, usłyszałem, iż Niemcy przyprowadzili nową partię na rozstrzelanie.

Ilu było przyprowadzonych, nie widziałem, leżąc twarzą na ziemi. Słyszałem tylko kroki, salwę, płacz, krzyki. Głosy były męskie i potem widziałem, iż na tym podwórzu były trupy tylko mężczyzn. Po salwie za chwilę znów słyszałem kroki, jęki i pojedyncze strzały, sądzę więc, iż SS-mani znów dobijali rannych. Po dziesięciu minutach posłyszałem kroki oddalające się. Po jakimś czasie znów posłyszałem kroki, sądzę iż trzech osób, znów posłyszałem wołanie „ratunku!”, „dobij mnie!” i znów strzały. Widocznie znów SS-mani ruszyli dobijać rannych. Po odejściu SS-manów słyszałem znowu jęki, a także prośbę tych rannych, by nie odzywać się. W pewnej chwili jakiś ranny spośród trupów zaczął śpiewać „Jeszcze Polska nie zginęła”, znów posłyszałem kroki, strzał, charkot, a potem zrobiło się zupełnie cicho. Zaczęło się ściemniać. Spośród rozstrzelanych część jeszcze żyła, ponieważ słyszałem od czasu do czasu jęki. Znów posłyszałem pojedyncze kroki i strzały. Zorientowałem się, iż pojedynczy żołnierz przyszedł dobijać rannych. Tym razem długo chodził pomiędzy trupami i słyszałem pojedyncze strzały. Leżałem spokojnie, odwrócony twarzą do ziemi. W pewnej chwili poczułem, iż SS-man stoi obok mnie. Następnie zaczął strzelać, kule trafiały obok, jedna trafiła we mnie, na szczęście była to rana powierzchowna. Gdy dobijający odchodził, było zupełnie cicho, odwróciłem głowę i wtedy zobaczyłem, iż odchodzący ma na sobie mundur SS-mana.

Leżałem tak do chwili, gdy zrobiło się zupełnie ciemno, wówczas wstałem i zobaczyłem, iż oprócz mnie żyje jeszcze pracownik Szpitala Wolskiego Franciszek Wojciechowski. Zaraz za podwórkiem, na którym odbyła się egzekucja, spotkaliśmy księdza, którego nazwiska nie znam, a który także uratował się z niej. Oprócz księdza trochę dalej przyłączyli się do nas inni mężczyźni, którzy również uratowali się z tej egzekucji, tak że [sz]liśmy grupą po [właśc. około] dziesięciu osób.

Nazwisk wszystkich ocalonych wraz ze mną osób nie znam. Obecnie ich nie spotykam. Franciszek Wojciechowski nie opuścił podwórka, na którym odbyła się egzekucja, mimo iż go do tego namawiałem. Wyjrzałem na ul. Górczewską i zobaczyłem, iż kręcą się tam SS-mani, wobec tego udaliśmy się w kierunku Koła do tzw. [g]linek, gdzie umyliśmy się.

Po zajęciu Warszawy przez wojska rosyjskie, w lutym czy w marcu 1945, udałem się na miejsce egzekucji i stwierdziłem, iż na tym podwórzu znajdują się jeszcze ludzkie kości. Zebrałem je częściowo i pochowałem na sąsiednim placu, gdzie znajduje się mogiła, oznaczona na szkicu literą D. Jakieś nieznajome kobiety opowiadały mi, że na tym miejscu zostały pochowane szczątki ofiar zamordowanych na podwórzu, gdzie odbyła się egzekucja, o której zeznawałem. Mówiły mi również te kobiety, że ciała pomordowanych były przez Niemców spalone. W chwili, gdy odchodziłem z miejsca egzekucji, część zwłok zajęła się już ogniem od płonącego domu oznaczonego na planie literą C.

Czy Niemcy później palili systematycznie zwłoki, nie wiem. Gdy przybyłem na miejsce w 1945, zobaczyłem iż ściana domu oznaczonego na szkicu literą E zawaliła się czy też została zawalona. Oprócz kości ludzkich na miejscu straceń znalazłem nadpalone czepki i szlafroki szpitalne. Takie czepki mogli mieć tylko pracownicy szpitala z działu operacyjnego. Ten, który znalazłem, był oznaczony „Chirurgia operacyjna Szpital Wolski” i był nadpalony. Jeden szlafrok był oznaczony także cechą Szpitala Wolskiego. Były trzy ponadpalane szlafroki, z których jeden był oznaczony, a inne dwa kawałki taki sam materiał i wzór. Prócz tego znalazłem szczątki białego fartucha nieoznaczone. Te rzeczy świadczyły, że właśnie w tym miejscu byli rozstrzeliwani pracownicy szpitala.

Usłyszałem od doktora Napiórkowskiego Jana, iż on wraz z grupą lekarzy był prowadzony na egzekucję w to samo miejsce, o którym jest mowa w tym zeznaniu, lecz udało mu się uciec w gruzy.

Na tym protokół zakończono i odczytano.