KRYSTYNA ZNATOWICZ

Warszawa, 14 czerwca 1946 r. Sędzia Antoni Knoll, działając jako członek Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce, przesłuchał niżej wymienioną osobę, która zeznała, co następuje:

Nazywam się Krystyna Znatowicz, córka Stefana i Zofii, ur. 13 czerwca 1913 r. w Będzinie, wyznania rzymskokatolickiego, z zawodu dr filozofii, zam. Warszawa, ul. Marszałkowska 4, niekarana.

Powstanie warszawskie zastało mnie na mieście. Usiłowałam dostać się do domu mojego na ul. Marszałkowską 4, jednakże wskutek działań byłam zmuszona zatrzymać się przy ul. Marszałkowskiej 33.

O godz. 10.00 rano 5 sierpnia 1944 roku na podwórzu tego domu zjawili się własowcy i kazali wszystkim opuścić mieszkania. Jednocześnie zaczęto podpalać domy na Marszałkowskiej po stronie nieparzystej. Po wyjściu z domu wszyscy zatrzymaliśmy się na dole, a wkrótce potem popędzono nas w kierunku ulicy Litewskiej. W pierwszej chwili kobiety, mężczyźni i dzieci szli razem, lecz gdyśmy dochodzili do Litewskiej, zaczęto nas segregować. Mężczyźni zostali na Marszałkowskiej, a kobiety z dziećmi skierowano na Litewską. Gdy obejrzałam się, idąc Litewską, widziałam jeszcze stojących mężczyzn.

Nie widziałam, żeby mężczyźni leżeli na ziemi.

Na Litewskiej był pierwszy dłuższy postój, w czasie którego własowcy odebrali nam zegarki i biżuterię. Zabrano również psy prowadzone przez wiele osób na smyczy. Po dokonaniu tego skierowano nas w al. Szucha, w stronę Alej Ujazdowskich. Szłyśmy po stronie Głównego Inspektoratu Sił Zbrojnych. Gdyśmy stały na wprost gmachu, gestapo od strony Litewskiej doprowadzało grupy mężczyzn, które kierowano na podwórko budynku gestapo. Jak słyszałam od stojących koło mnie kobiet, byli to mężczyźni z ulicy Marszałkowskiej.

Koło godz. 4.00 nadjechało siedem czołgów. Wtedy część kobiet wsadzono na te czołgi, przy czym użyto do tego tylko czterech z siedmiu, które przyjechały. Poza tym część kobiet ustawiono szóstkami pomiędzy czołgami. Każdy z takich oddziałków stojący między czołgami liczył około czterech szóstek. Część własowców przebrała się w płaszcze i chustki kobiece i zmieszali się z kobietami. Czołgi wraz z oddziałami kobiecymi odjechały w kierunku Alej Ujazdowskich i Koszykowej.

Kobiety na czołgi i do oddziałków międzyczołgowych wybierali oficerowie niemieccy z trupimi czaszkami na czapkach. Pilnowali nas własowcy.

O godz. 6.00 wrócił pierwszy z tych oddziałów [kobiecych] na al. Szucha. Czy wróciły pozostałe, nie wiem, gdyż w tej godzinie właśnie uprowadzono nas na teren gestapo. Nie mogę ustalić, czy która z kobiet z osłony czołgów zginęła.

W gestapo zaprowadzono nas na drugie podwórze, a w oknach parterowych stały karabiny maszynowe i siedzieli oficerowie niemieccy, którzy nas obserwowali. Tak spędziłyśmy noc. O godz. 2.00 może 3.00 w nocy przybyła duża partia mieszkańców z alei Przyjaciół i jej okolic. Grupa ta miała ze sobą rzeczy. Liczba osób znajdujących się na podwórku wynosiła około 1200.

O godz. 9.00 rano jakiś gestapowiec z trupią czaszką na czapce, mówiący biegle po polsku, kazał nam iść do domu. Dosłownie powiedział, żebyśmy szły do naszych bandytów i powiedziały, by zaprzestali tej „głupiej” strzelaniny. Rzeczywiście, po wyprowadzeniu nas na róg Litewskiej i Marszałkowskiej skierowano nas w stronę placu Zbawiciela, przy czym nikt nas już nie eskortował. W kierunku pl. Unii Lubelskiej udawać się nie było wolno.

Na ogół Niemcy do czasu odejścia od placu Zbawiciela nie strzelali do nas. Jednakże oddano kilka strzałów do osób, które usiłowały przejść z chodnika po stronie parzystej, po którym kazano nam iść, na drugą stronę ulicy.

Na podwórku pierwszym w gestapo zwracała uwagę nagromadzona ilość koksu oraz popalonych papierów, wśród których widziałam między innymi kenkarty żydowskie i formularze. Ten właśnie koks, łącznie z paniką, jaka wśród nas panowała, wywołał w nas przekonanie, że Niemcy nas zamordują i spalą.

Co do kwestii, że się miały ruszta zapchać, to o tym zaczęto mówić już po ukazaniu się notatki w prasie o znalezieniu popiołów w GISZ-u, przy czym mówiono o tym w ten sposób, że miałyśmy szczęście, że nas nie spalono, bo się ruszta zapchały.

Nic nie wiem o żadnej instytucji, która by miała dowody, że się ruszta w GISZ-u zepsuły. Jeżeli coś na ten temat mówiłam, to tylko na podstawie artykułu w prasie.

Dodaję, że gdyśmy weszły na pl. Zbawiciela, leżały tam dwa trupy – mężczyzny i kobiety – z rozkrzyżowanymi rękami. Zrobiło to na mnie wielkie wrażenie.

Razem ze mną na al. Szucha były następujące osoby: Tadeusz Skrzypiciel i Anna Skrzypiciel, ich córka Wanda Odolska, Jan Odolski, Halina Siwek, Henryk Siwek jej mąż, Zięckowska, Ancowa, jej córka i Sienkiewicz, pracownik apteki.

Apteka Anca mieści się teraz na Marszałkowskiej koło Litewskiej.

Odczytano. Na tym czynność zakończono.