MARIA FRANIEWSKA

Warszawa, 4 czerwca 1949 r. Członek Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce mgr Norbert Szuman przesłuchał niżej wymienioną w charakterze świadka, bez przysięgi. Po uprzedzeniu o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań, świadek zeznała, co następuje:


Imię i nazwisko Maria Franiewska z Alchimowiczów
Data i miejsce urodzenia 1908 r., Wilno
Imiona rodziców Władysław i Agnieszka z Wasilewskich
Zawód ojca robotnik
Przynależność państwowa i narodowość polska
Wyznanie rzymskokatolickie
Wykształcenie trzy klasy szkoły powszechnej
Zawód pracownica Głównego Instytutu Mechaniki
Miejsce zamieszkania Warszawa, ul. Libawska 14 m. 6
Karalność niekarana

W chwili wybuchu powstania warszawskiego znajdowałam się w domu swoim przy ul. Libawskiej 14 m. 6 położonym obok ulicy Powązkowskiej, naprzeciw drogi dojazdowej do Fortu Bema. Około godziny 5.00 po południu w stronie pętli tramwajowej rozpoczęła się strzelanina. To żołnierze niemieccy z fortu strzelali gdzieś w kierunku Żoliborza. Wojsko niemieckie obstawiło pobliskie tereny i wydało zakaz poruszania się ludności cywilnej na zewnątrz domów. Przez cały czas w dzień i w nocy siedziałam czujnie w domu.

W nocy, godziny nie umiem określić, z odległości może kilkudziesięciu metrów, od strony ulicy Powązkowskiej, posłyszałam serie strzałów, krzyki i jęki ludzi, widziałam błyski strzałów i sylwetki biegnących naokoło osób. Ponieważ poprzednio trochę się zdrzemnęłam, nie mogę powiedzieć, jak długo to trwało i co działo się przed rozpoczęciem strzelaniny. Po jakimś czasie nastała cisza i ciemność, aż wreszcie usłyszałam stukanie do drzwi mojego domu. Kiedy uchyliłam drzwi, zobaczyłam mężczyznę skulonego pod ścianą, który prosił o wodę i pomoc, bo jest ranny, a był w grupie osób rozstrzeliwanych obok przy szosie. Dałam mu wody i – nie mając żadnych opatrunków ani lekarstw – wskazałam najbezpieczniejszą drogę przez działki w stronę sąsiednich domków.

Nie wiem, jak się ten człowiek nazywał i jaką ranę odniósł; podobno był obecny w 1946 roku w czasie stawiania krzyża na miejscu egzekucji i przemawiał wówczas; o ile się nie mylę, jego nazwisko znajduje się na tablicy z nazwiskami rozstrzeliwanych przymocowanej do krzyża. Nazwisk tych jest 21, samych mężczyzn. Jak podaje napis, mieli to być mieszkańcy domu przy Powązkowskiej 41.

Na drugi dzień, 2 sierpnia, z okna swego domu widziałam leżące tuż obok szosy zwłoki mężczyzn w liczbie około dwudziestu. Zwłoki te, niepochowane, leżały tam jeszcze około dwu tygodni, aż przez spędzonych przez Niemców młodych mężczyzn zostały pogrzebane we wspólnym dole po drugiej stronie rozlewiska wodnego.

Ci młodzi mężczyźni mieli być podobno zakładnikami. Innych zakładników oprowadzali Niemcy wcześniej, jeszcze przed pochowaniem rozstrzelanych, po okolicznych terenach i ogłaszali, że jeżeli padnie choćby jeden strzał, zostaną oni rozstrzelani, a mieszkańcy żywcem spaleni w swych domach.

W jakiś czas później Niemcy, w ich liczbie wielu mówiących po polsku, wpadali do pobliskich domów i wypędzali mężczyzn, jak mówili, do szkoły przy Elbląskiej. Jaki był wynik tej obławy, nie umiem powiedzieć.

W jakiś czas później, daty nie pamiętam, było to w tym samym czasie, kiedy były podpalone Słodowiec i Buraków, bez żadnego uprzedzenia lub rozkazu opuszczenia mieszkań, wpadli żołnierze niemieccy do naszych domów, oblewali je benzyną, podkładali jakieś łatwopalne materiały i podpalali. W ten sposób spalili wszystkie domy na tzw. działkach, gdzie stoi mój dom. Wówczas udałam się na teren Cmentarza Wojskowego, gdzie miałam znajomego, który był tam zatrudniony i w tym czasie brał udział w grzebaniu poległych Niemców. Z okresu swojego pobytu na cmentarzu pamiętam, że zawsze w początkach, zanim władze wojskowe niemieckie nie zapobiegły, miały miejsce ciągłe napady Ukraińców na ludność cywilną zatrudnioną i przebywająca na cmentarzu, przy czym zdarzały się niejednokrotnie wypadki zgwałcenia kobiet.

Na cmentarzu przebywałam aż do zakończenia powstania.

Na tym protokół zakończono i odczytano.