FRANCISZEK DOBOSZ

Kpr. Franciszek Dobosz, 45 lat, rolnik, żonaty.

10 lutego 1940 r. o 4.00 rano przybyło do mego mieszkania NKWD w liczbie 12 ludzi. Po obstawieniu całego gospodarstwa trzech [z nich] weszło do mieszkania. Po wejściu rozkazali mi [podnieść] ręce do góry, reszcie domowników nie dali się ruszyć z łóżek. Zaczęli przeprowadzać szczegółową rewizję. Zażądali, bym oddał broń, gdyż posądzali, że u mnie znajdują się cztery kb i rkm. W czasie rewizji, która trwała ok. półtorej godziny, ja – stojąc z rękoma wzniesionymi do góry – zemdlałem. Wtenczas dwóch zaczęło mnie bić kolbami i wyzywać: „Wstawaj, polska świnio, job twoju mać ”. Po ukończonej rewizji, podczas której nic nie znaleźli, dano mi 25 min na ubranie się i zabranie 25 kg żywności. Rodzina moja składała się z dziewięciu osób. Sowieci zaprzęgli dwa konie do sanek i załadowali nas. Sami też powsiadali i odwieźli nas do stacji kolejowej Radziechów, odległej [o] 12 km.

Mróz w tym czasie [sięgał] ok. 40 stopni. Na stacji kolejowej załadowali nas do wagonu towarowego, wraz z innymi rodzinami razem nas było 45 osób, starych i dzieci. Wagon: 15 ton. Wagon był po cemencie, bez żadnego urządzenia i piecyka. Dzieci ulokowaliśmy na rzeczach na podłodze, reszta starszych ludzi przez całą drogę stała lub na zmianę siedziała. Niektóre dzieci poodmrażały nogi i ręce. Podróż do granicy polsko-sowieckiej trwała siedem dni, żadnego wyżywienia nie otrzymaliśmy przez ten czas. Na sowieckiej stronie przeładowali nas do wagonów sowieckich, w których były tylko piecyki. Od sowieckiej granicy dawali nam 400 g chleba i po słonej rybie, ok. 30 g. Wody nam dawali wiadro na dobę na 45 ludzi. Załatwianie potrzeb fizjologicznych odbywało się w wagonie. Węgla wydawali na dobę ok. dziesięciu kilogramów. Podróż trwała do 10 marca, [przyjechaliśmy wtedy] do obłasti archangielskiej, miejscowość Kopytowo.

Po przyjeździe do Kopytowa załadowali nas do budynku drewnianego, pokój trzy na cztery metry, osób 18. W czasie podróży, gdy wydawali codziennie racje żywności, zgłaszała się sanitariuszka i zapytywała, czy kto jest chory. Po zgłoszeniu się chorych odpowiadała: ladno i więcej nic. Tak było całą drogę. 11 marca zabrali mnie do roboty do posiołka Lesostajenka Zadowaja [?], odległego o 12 km. Tam zarabiałem trzy ruble dziennie. Rodzina moja została na miejscu.

Wysyłałem jej 2 ruble 50 kopiejek. Sam żywiłem się za 50 kopiejek dziennie, spożywając tylko dwa razy dziennie po porcji kaszy. Rodzina moja nic nie mogła zarobić na utrzymanie, gdyż żona była chora, matka staruszka miała 65 lat, a najstarsze dziecko – 15. W maju zmarło mi dziecko (lat sześć). W tydzień potem zmarło mi drugie dziecko (lat cztery), za parę dni zmarła matka. Wszyscy troje zmarli z wycieńczenia i głodu. Dwa i pół rubla, które im posyłałem, nie mogło wystarczyć na życie dla ośmiu osób. Życie takie rodzina moja wraz ze mną prowadziła blisko rok. Za te dwa i pół rubla rodzina moja kupowała półtora kilograma chleba i dwie–trzy porcje kaszy. Porcja kaszy [miała] ok. jedną trzecią litra, [była z] tłuszczem roślinnym.

Norma pracy: wyciągnąć z wody pięć metrów sześciennych kloców, obrąbać lód i ułożyć w klatki do trzech metrów wysokości, odległość od brzegu: do 30 m. Kto normy nie wykonał, [temu] potrącano 25 do 50 proc. z zarobku. Kto do roboty nie przyszedł, a lekarz go nie uznał za chorego, oddawany był pod sąd. Pierwszy raz – kara grzywny do 25 proc. zarobku miesięcznego. Drugi raz – więzienie od sześciu miesięcy do trzech, pięciu, ośmiu lat.

Na Wielkanoc w 1941 r. Polacy nie poszli do pracy, w tej liczbie i ja. Naczelnik posiołka przyszedł i zapytał, dlaczego nie poszliśmy do pracy. Ja mu odpowiedziałem, że dziś są nasze Święta Wielkanocne. Naczelnik odpowiedział, że „Polska przepadła i Pascha się spaliła, Polski już nie będzie, bo połowę zabrał Niemiec, a drugą połowę Sowieci, a wy obywatele sowieccy i tu podochniecie ”. W listopadzie 1941 r. otrzymaliśmy zaświadczenia jako obywatele polscy. Naczelnik namawiał nas, abyśmy pozostali na miejscu, zatrzymując należności, i nie pozwolił sprzedawać nam chleba. Ja udałem się do Selwiczegorsk [Solwyczegodzka?] do prokuratora. Prokurator przyjechał na miejsce ze mną i kazał wypłacić nam należność i zwolnić z pracy.

17 listopada [udaliśmy się] rzeką do Kotłasu, z Kotłasu pociągiem do Buzułuku. W drodze żyliśmy za swoje pieniądze. Z Buzułuku skierowali nas do Uzbekistanu, szałacki rejon. Tu nas podzielili na kołchozy. W kołchozie pracowało nas troje: ja, żona i córka (lat 16). Zarabialiśmy półtora kilograma kaszy (dżugara) za cały dzień pracy.

W drodze, jak płynęliśmy Amu-darią, zmarło ok. 40 osób z wycieńczenia i dyzenterii. Nazwisk nie pamiętam.

Tym półtora kilogramem kaszy dżugary, którą otrzymywaliśmy za pracę, żywiliśmy się w sześć osób. Wyprzedaliśmy się z reszty odzieży na życie. W kołchozie Stalina, rejon szałacki, pracowałem do lutego 1942 r. aż powołano mnie na komisję do Wojska Polskiego. 19 lutego wyjechałem do polskiej armii do Szałacka, skąd wyjechaliśmy do Pahlevi [Bandar-e Pahlavi]. Rodzina moja została w kołchozie Stalin.

Z rodziną w kraju żadnej łączności nie miałem, choć pisałem kilkanaście listów.