EDWARD MARCISZEWSKI

Warszawa, 28 maja 1946 r. Sędzia śledczy Halina Wereńko, delegowana do Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, przesłuchała niżej wymienionego w charakterze świadka. Uprzedzony o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań oraz o znaczeniu przysięgi, świadek złożył przysięgę, po czym zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Edward Stanisław Marciszewski
Imiona rodziców Jan i Anna z d. Rybasiewicz
Data i miejsce urodzenia 13 października 1905 r. w Warszawie
Zajęcie kierownik finansowy w przeds. transportowym
Wykształcenie Szkoła Główna Handlowa
Miejsce zamieszkania aleja Niepodległości 132/136 m. 76
Wyznanie rzymskokatolickie
Karalność niekarany

W czasie okupacji niemieckiej, tak jak i obecnie, mieszkałem w Warszawie przy alei Niepodległości 132/136, z tą tylko różnicą, iż zajmowałem mieszkanie na trzecim piętrze. 1 sierpnia 1944 roku, z chwilą wybuchu powstania, powstańcy usadowili się w naszym domu. (niektórzy mieszkańcy brali udział w akcji). Na pierwszym piętrze przebywało dowództwo odcinka. 2 sierpnia w godzinach rannych powstańcy wycofali się. Około godz. 17.00 od strony ul. Narbutta przybył oddział niemiecki SS z batalionu stacjonującego w Stauferkaserne. Widziałem, przebywając na trzecim piętrze, jak od strony ul. Narbutta Niemcy wypędzali kolejno lokatorów wszystkich budynków.

Gdy SS-mani przybyli do naszego domu, doszli do parteru i wołali, by wszyscy mieszkańcy wyszli. Przy tym strzelali w powietrze, zastrzelili psa w podwórzu. Do ludzi nie strzelali.

Na podwórku kazano mężczyznom ustawić się osobno, kobietom z dziećmi osobno. Mężczyznom kazano podnieść ręce do góry, po czym bramą od strony ul. Narbutta, otoczeni SS-manami byliśmy zaprowadzeni do Stauferkaserne przez ul. Kazimierzowską. Tam zaraz za bramą zobaczyłem, iż na pierwszym podwórzu stoi już duża grupa mężczyzn. Nas ustawiono koło bramy bliżej budynku oznaczonego na okazanym mi szkicu literą b (świadkowi okazano szkic sytuacyjny sporządzony 20 maja 1946 przez świadka Grzelskiego). SS-mani oglądali nasze ausweisy, kobiety zabrali w głąb na drugie podwórze. Na środku stała grupa oficerów SS, z których jeden wygłosił do nas przemówienie tej treści, iż bandyci polscy zbuntowali się przeciwko władzy niemieckiej, my będziemy wzięci pod opiekę, by nic nam nie groziło ze strony powstańców. Tego, iż jesteśmy zakładnikami, nam nie powiedziano. Żona moja, zabrana z innymi kobietami na drugi dziedziniec wewnętrzny, opowiadała, iż do kobiet SS-mann powiedział, że mężczyźni zostaną tu jako zakładnicy, kobiety będą zwolnione, lecz jeśli w domach okażą się powstańcy, my będziemy rozstrzelani, a domy zostaną spalone. Kobiety wkrótce zwolniono, widziałem, jak szły przez bramę. Słyszałem, iż wracały do domów, a SS-mani leżący w kartofliskach przy placu na ul. Narbutta strzelali do nich i wtedy został zabity mały syn Kołodziejskiej, imienia dziecka nie znam. Mężczyzn trzymano około dwu godzin na podwórzu, potem rozdzielono na dwie grupy, utworzone przypadkowo, z których pierwszą ulokowano na sali w budynku d, innych pomieszczono w budynku c. Razem mogło być wtedy około 700 mężczyzn na oko. Trafiłem na salę w budynku d. Było tam brudno, sala była opluta, myślę, iż przedtem była tam kuchnia żołnierska. Dookoła budynek był obstawiony. Nic do jedzenia nam nie dano tego dnia. Nazajutrz starszy mężczyzna nazwiskiem, zdaje się, Wierzbicki, mieszkający uprzednio w domu urzędników Banku Polskiego, zaczął jako tłumacz rozmawiać z wartownikiem, który powiedział, iż około godz. 9.00 zaczną nas zwalniać. O godz. 9.30 weszło na salę pięciu SS-manów uzbrojonych w karabiny maszynowe; po krótkiej rozmowie z tłumaczem, za jego pośrednictwem, oznajmiono nam, że za to, iż powstańcy rozstrzelali rannych Niemców w szpitalu, będzie rozstrzelanych 30 Polaków, a z tej sali 15. Kazano wszystkim cofnąć się pod ściany, po czym żołnierze zaczęli wybierać na oko, przy czym ludzie usiłowali ujść, wyciągając dowody. W kilku wypadkach dowody pomogły. Nazwisk wybranych 15 mężczyzn nie znam. Podoficer SS krzyczał na żołnierzy, by nie tracili czasu na przeglądanie dowodów, kiwnął na mnie.

Piętnastu mężczyzn ustawiono na środku sali, w ich liczbie mnie, po chwili ten sam podoficer, który krzyczał na żołnierzy, by nie przeglądać dokumentów, ode mnie zażądał dokumentu. Pracowałem w firmie Rudzki, która budowała w Piasecznie spichlerze na zlecenie krakowskiego urzędu wyżywienia. Miałem więc dokument wystawiony przez Kraków, podoficer wobec tego mnie zwolnił, nie czytając zresztą dokumentu, wystarczyła mu pieczęć z Krakowa. Do 15 wybrano popa ewakuowanego przez Niemców z Pińska, do którego SS-mani odnosili się brutalnie, bijąc go lufą karabinu po głowie. Wybranych mężczyzn wyprowadzono i – jak słyszałem – rozstrzelano.

Słyszałem dwie wersje co do miejsca egzekucji. Jedni mówili, iż na terenie więzienia mokotowskiego, inni – iż pod murem gmachu Stauferkaserne. Mówiono, iż zastrzelił ich podoficer SS Noel. Przypuszczam, iż mogło to być w ogrodzie Stauferkaserne.

Miejsca dokładnego, gdzie pochowano zwłoki mężczyzn, nie znam. O ile mi wiadomo, z innych sal Stauferkaserne na egzekucję mężczyzn nie wybierano.

Wieczorem 3 sierpnia 1944 około godz. 21.00 sprowadzono na teren Stauferkaserne grupę 20 mężczyzn z domu na rogu ul. Narbutta i alei Niepodległości. Grupę tę z rękoma w górę ustawiono na podwórzu koło budynku b. Widziałem, iż grupę tę w tym miejscu rozstrzelano. Zaraz po egzekucji SS-mani zażądali z naszej sali dziesięciu silnych mężczyzn do zakopania – jak SS-man powiedział – „waszych kolegów”.

Miejsca grobu rozstrzelanych nie znam.

W czasie następnych dni SS-mani urządzali sobie zabawę tego rodzaju, iż przybywali na naszą salę i wybierali kilkanaście osób na rozstrzelanie, a po wybraniu mówili, iż egzekucji nie będzie. Takie zabawy wyprawiał sobie podoficer SS nazwiskiem Noel, imienia nie znam. Wygląd młody, lat około 23, wysoki, dobrze zbudowany, brunet. W ciągu następnych dni starszych mężczyzn powyżej 65 lat zwalniano z naszej sali, jak również osoby, które wykupywały się za złoto i waluty. Kilka razy wprowadzono na naszą salę nowe grupy mężczyzn z okolicznych ulic. Pamiętam, iż przybyli mężczyźni z Madalińskiego. Ponadto brano z naszej sali grupy mężczyzn na roboty na terenie koszar i na miasto w celu rabowania rzeczy z domów. Całe podwórze było zatłoczone meblami i rzeczami z najbliższych domów. Z początku traktowano nas brutalnie, po paru dniach, ponieważ byliśmy potrzebni do robót przy grabieży, stosunek do nas zmienił się na lepsze. Sali pilnowali SS-mani, żołnierze z Wehrmachtu i nie było więcej egzekucji masowych.

Natomiast widziałem, iż na teren więzienia mokotowskiego prowadzono grupki osób, jak sądzę, na rozstrzelanie. W tych dniach panował głód, nie było wody, do jedzenia dawano zapleśniały chleb. Potem za roboty Niemcy płacili nam papierosami czy też chlebem. Po pięciu dniach zaczęto naszą salę karmić z kotła żołnierskiego. Stało się to dlatego, iż granicząc z kuchnią, pomagaliśmy przy robotach także kuchennych – mycie garnków itp. – wobec tego, co zostało w kotłach, było nam dawane. Inne sale były w gorszej sytuacji. Ponadto na sali było mało inteligentów, wszyscy byliśmy brudni i razem używani do najcięższych robót, stąd Niemcy przestali nas nazywać bandytami, a mówili o nas „robotnicy”. Słyszałem, iż była mowa o tworzeniu list inteligentów, że miano spisywać zawody, u nas tego nie zrobiono.

Około 9 sierpnia, daty nie jestem pewien, spędzono wszystkich na pierwsze podwórze; z innych sal na drugie podwórze. Nadjechało gestapo z alei Szucha i – jak słyszałem – na drugim podwórzu wybrało 70 mężczyzn. Od nas nikogo nie zabrano, słyszałem, iż na drugim podwórzu gestapowcy – zresztą na oko – wybierali inteligentów. Słyszałem w związku z tym, iż grupa tych 70 została rozstrzelana w alei Szucha.

Ponadto była na naszym terenie izolowana grupa około 20 mężczyzn, których z bliska nie widziałem i nie wiem, skąd byli zabrani. Słyszałem, iż grupę tę gestapo zabierało co dzień samochodem do budowy barykad i odwoziło łącznie z innymi mężczyznami, wybieranymi z sal. Potem grupę tę włączono do sali c, o ile wiem.

Około godz. 12.00 ustawiano nas co dzień na pierwszym podwórzu, gdzie przybywały kobiety, przynosząc nam jedzenie. Często w drodze powrotnej do kobiet strzelano. Żona dozorcy naszego domu Rydza, wracając z koszar, została ranna.

22 sierpnia wszystkich mężczyzn powyżej 39 lat z naszej sali (i mnie w ich liczbie), dołączono do ludności cywilnej zgromadzonej na ulicy Rakowieckiej, skąd przez plac Narutowicza poprowadzono nas na Dworzec Zachodni. Na ul. Kopińskiej na idącą naszą grupę rzucili się Ukraińcy i bijąc, popychając, przeprowadzili rabunek, zabierając co lepsze rzeczy i kosztowności. Eskorta niemiecka nie reagowała.

Z Dworca Zachodniego przez obóz w Pruszkowie zostałem wysłany do obozu koncentracyjnego w Mauthausen. Jechałem w transporcie trzech tysięcy warszawiaków skierowanych do obozu, w tym było 700 mężczyzn i 2,3 tys. kobiet. Po przyjeździe do Mauthausen kobiety umieszczono w namiotach na otwartym powietrzu przed obozem, gdzie do pracy nie były używane. Mężczyzn umieszczono wewnątrz obozu, w bloku 24, na tzw. kwarantannie. Z początku władze obozu nie wiedziały dokładnie, co z nami zrobić, nazajutrz przebrano nas w pasiaki jako więźniów. Po tygodniu przyszła nowa instrukcja, że mamy być odesłani na roboty. Przyjechał Urząd Pracy z Linzu razem z Gauleiterem Eingruberem (obecnie skazanym na śmierć w strefie amerykańskiej). Zdaje się dzięki temu, iż obóz w Mauthausen nie miał dostatecznej ilości baraków kobiecych, a w naszym transporcie było 2,3 tys. kobiet, cały transport po trochu rozparcelowano na roboty do fabryk i robót rolnych po gospodarstwach.

W czasie używania grup robotników polskich ze Stauferkaserne do budowy barykad kilku mężczyzn zostało zabitych bądź rannych. Z naszej sali zginął w ten sposób młody strażak nazwiskiem Zwierzyński, ewentualnie Wierzyński.

Słyszałem od żony, iż 11 sierpnia 1944 roku na teren domu przy alei Niepodległości 132/136 przybyło trzech powstańców od strony ul. Ormiańskiej. Jeden z nich – ranny – pozostał na terenie, opatrzono go. Po chwili przybyli Niemcy, zastrzelili rannego, a jako represja 16 mężczyzn i dwie młode dziewczyny, siostry nazwiskiem Tomkowit, z mężczyzn Janowski i Morel między innymi, zostali rozstrzelani na podwórzu. Reszta mieszkańców została wypędzona, dom podpalony, przy tym żona dozorcy Rydza była ranna, leżała w mieszkaniu i na uwagę kogoś z obecnych, iż w podpalonym domu przebywa ranna, jeden z Niemców podszedł do okna i zaczął strzelać. Rydzowa uciekła i mieszka obecnie w tym samym domu. Jednej z lokatorek, Zywnickiej, pomimo próśb, Niemcy nie pozwolili zabrać z piwnicy chorego męża Jana Zywnickiego, który żywcem spłonął. Na parterze mieszkające trzy starsze i chore kobiety, nie mogąc wyjść, spłonęły. Nie wiem tylko, czy przedtem były rozstrzelane. Nazwiska: Erenfajchtówna i Kowalczykówna – przełożona żeńskiej pensji w Warszawie. Nazwiska trzeciej kobiety nie znam.

Żołnierze działający tam mogli być albo ze Stauferkaserne, albo ze szkoły przy ul. Kazimierzowskiej.

Odczytano.